Przypadek

2014-06-09Blog5746

Kiedyś szukałem pracy przez pół roku.

Miałem już wtedy doświadczenie, a rynek szukał programistów. Wysłałem CV na prawo i lewo. I nic.

Parę lat wcześniej, pierwszą pracę załapałem w państwowej instytucji o pięknej nazwie „Zespół Ekonomiki Oświaty”. Tak sobie przyszła. Sama. W tym samym dniu co i studia (właściwie to studium policealne). „Ciekawy przypadek” – pomyślałem i postanowiłem akceptować wszystko jak leci.

Pojechałem do firmy. A raczej zakładu pracy. Doświadczenie – zero. Wykształcenie – żadne. Zapraszamy, ma pan pracę. Na nieistniejącym stanowisku informatyka. Jak się później okazało oficjalnie byłem „referentem do spraw czegoś-tam”.

Tego samego dnia pojechałem zapisać się na te jakieś studia. Tam się dowiedziałem, że miejsca są, ale już tylko na drugą zmianę. Dobra, biorę, co mi tam. Fajnie będzie.

Było. Praca się kończyła o 15:00 a szkoła zaczynała o 16:00. Kolega, który ze mną jeździł w tym dniu, kręcił głową mówiąc, że no bez jaj. Dwa dni temu wróciłem z miesięcznych wakacji bez pomysłu na to co dalej robić w życiu, a teraz bez żadnej inicjatywy z mojej strony mam pracę, szkołę, pieniądze i zwolnienie z WKU. Chyba ktoś nade mną czuwa.

No chyba!

Parę lat później widocznie przestał, bo przez pół roku nie mogłem znaleźć pracy. I tak jak kiedyś zbiegi okoliczności postanowiły mi załatwić wszystko od ręki nie zważając na absolutny brak kwalifikacji, tak teraz uparły się, żeby olać wszystkie moje plusy.

No taki przypadek.

Zaakceptowałem w końcu wyższość przypadku nad plusami.

Tydzień później siedziałem sobie fajnie w pracy. Jedna ogólna rozmowa, pogadałem coś po angielsku i już. Nawet testu nie było! Jak siadłem do komputera, tak zostałem na dwa lata.

A raz w Odessie wyszedłem z domu i zadowolony z życia zacząłem zwiedzać metodą „idź przed siebie i podziwiaj”. Po godzinie zapomniałem gdzie mieszkam. Mieszkałem u jakiejś Ani w jakimś bloku – tyle pamiętam. Odessa to milionowe miasto.

Za gorąco było, żeby się przejmować, więc poszedłem dalej. Coś się stanie. Musi. Poczekam na przypadek.

Przypadkowo szedłem koło przystanku, przypadkowo wysiadła Ania i przypadkową ją zobaczyłem. Pytam, gdzie ja mieszkam. Pokiwała głową mrucząc coś o roztrzepanym Polaku i powiedziała mi adres. Który sobie tym razem zapisałem.

Fajny przypadek.

A raz pojechałem do Rabki. Dlaczego do Rabki? Nie wiem, chciało mi się do Rabki. Ubzdurałem sobie, że Bóg mi kazał. A że nie miałem nic pieniędzy, kompletne zero, to poszedłem na dworzec zadowolony z tego, że z ubzdurania nic nie będzie. I w ten sposób przeżyję przygodę pod tytułem „Bóg do mnie mówi, widocznie jestem prorokiem” bez konieczności narażania się na nieprzyjemne konsewencje wariactwa.

Niestety po drodze spotkała mnie niejaka Beata, która jak się okazało, też sobie coś ubzdurała. Mianowicie, że Bóg jej kazał dać mi parę złotych.

No co? Że wariaci rozdają pieniądze na ulicy? A co mnie to, biorę!

Niestety, jak się okazało, złotówek starczyło na bilet, ale tylko w jedną stronę. Pociąg odjeżdżał za pół minuty. Nagle rozum się obudził i zaczął mnie kłóć mówiąc „no co ty, nie wygłupiaj się”. Ciekawość śliniła się i wołała o więcej szaleństwa. Rozsądek wił się, wrzeszczał i rwał włosy z głowy. Ten to nigdy we mnie nie wierzył, fiut jeden.

To co miałem zrobić?

Kupiłem i pojechałem.

Wierząc nienaukowo w przypadek byłem przekonany, że znajdę w końcu na ulicy 5 złotych na powrót. Łaziłem więc po Rabce cały czas gapiąc się w ziemię.

W Rabce znałem parę osób, nie jechałem po prostu donikąd. W tamtych czasach nie było jeszcze komórek i Facebooka, więc ludzie się jeszcze chętnie odwiedzali.

Miałem jechać na parę godzin, ale zostałem w tej Rabce trzy dni, od piątku do niedzieli. Bo ciągle coś było ciekawego. Robiłem jakieś przedziwne rzeczy. Wolę nie wymieniać, i tak boję się, że nikt nie uwierzy w połowę tego, co tutaj piszę. Pamiętam, że na przykład rzeźbiłem garnki z gliny.

I cały czas szukałem tych 5 złotych. No bez jaj, jakoś muszę wrócić do Krakowa. 5 złotych mi starczy, a co to dla przypadku jedną monetę podrzucić pod krawężnik?

W niedzielę pięć złotych się nie znalazło. Nie jest dobrze. Przypadek mnie zawiódł.

Ale za to odkryłem, że są jeszcze ludzie. Odprowadzili mnie w niedzielę taką większą grupą na dworzec, gdzie nieoczekiwanie wyszło na jaw, że Martin jest lekko pomylony i nie ma ani biletu ani na bilet. Więc co? Zrobili ściepę. Co ja, jako człowiek liczący w życiu tylko na siebie oraz na przypadek, średnio zniosłem. Ja nie jestem typ zasiłkowca. Ale im byłem wdzięczny. Widziałem często jak pieniądze potrafią dzielić, ale wiem, że potrafią też łączyć. Kiedy są objawem przyjaźni, wdzięczności, poczucia wspólnoty.

Zebrali więc z pół słoika jakiś groszówek, pięciogroszówek i innych odpadków portfelowych. Wziąłem to wszystko w dwie ręce i nie księgując poleciałem kupić ten bilet. Pociąg już prawie odjeżdżał. Starczyło. Zdążyłem. Przeżyłem.

W drodze powrotnej rozważałem myśl, że może nie zawsze dobrze polegać na przypadku. Przypadek przypadkiem, ale przede wszystkim ludzie. Ludzie są fajni!

Poza tym loda bym zjadł. Może starczy na loda? Wyciągnąłem pół kilo drobnych, od których kieszeń mi się urywała (do dziś wszystko co mogę noszę w kieszeniach) i zacząłem liczyć. Takie liczenie drobnych to dobra rozrywka na długą jazdę pociągiem.

I co się okazało? Ża na loda starczy! Byłem bardzo zadowolony, ale ciekawość znudzona powolną jazdą powiedziała mi do ucha, żebym do uzyskanej sumy dodał cenę biletu. To dodałem.

I co? I wyszło 5 złotych. Równo. Co do jednego grosza. A nikt nie liczył.

Przypadek. Więc tam był! Tylko się schował po prostu. Świnia…

A innym razem…

Nie, dobra, starczy. To wpis na blogu, a nie autobiografia. Żeby było jasne, nie wymyśliłem tych historyjek, naprawdę tak było. Historyjki, które wymyślam też są fajne. Czasem boję się, że przestanę rozróżniać co życie a co fikcja. Wtedy siedzę w domu jakiś czas i nie wychodzę. Żeby odpocząć.

Nie wierzę w przypadkowość przypadku.

Przypadek to złudzenie.

Ale bardzo przekonujące!

Podziel się z głupim światem