Jakiś entuzjasta chrześcijańskiego promieniowania sukcesem (a la „American Beauty”) napisał na Facebooku tak:
„Bóg na ulicy. Przez modlitwę dokonuje się przemiana świata. Ludzie smutni są pocieszani, alkoholicy przestają pić, osoby bezdomne zyskują dach nad głową, chorzy są uzdrawiani, przygnębieni odzyskują nadzieję”.
Liczni optymiści poparli. Niektórzy się wzruszyli. Inni nakręcili mocą modlitwy i zaczęli ogłaszać zwycięstwo. Tylko jedna przytomniejsza osoba napisała: „Gdzie? Ja tego nie widzę”.
No ja właśnie jakoś też nie.
Gdzie nie spojrzę to widzę, że ludzie smutni wpadają w depresję, alkoholicy zostają bezdomni, bezdomni umierają, chorzy chodzą do lekarzy, od czego im się pogarsza, a przygnębienie to normalny styl życia w Polsce. Starzy żyją jak zombie, młodzi są w depresji. Prawie nikt nie realizuje swoich marzeń, mało kto je w ogóle ma. Życie dla większości ludzi dookoła mnie jest bezsensownym, uciążliwym prezentem, z którym nie wiadomo co zrobić. Żyją, bo muszą.
Milion Polaków nie radzi sobie bez antydepresantów. Półtora miliona chodzi do psychiatrów. Według badań prof. Heitzmana 25% Polaków czuje się „wyczerpanych i wykończonych”.
A w międzyczasie zadowoleni z siebie entuzjaści modlitw o uzdrowienia ogłaszają przełom w polskim społeczeństwie. Bo pomogli 100 osobom nakręcić się na 2 tygodnie, a 20 wyjść z problemów na stałe.
To dobrze. To bardzo dobrze. Ale „przemiana świata”? Serio?
Nie wiem czy to ślepota czy głupota, ale wiem, że jak wszyscy dookoła toną, to trzeźwy człowiek nie pieje z zachwytu nad tymi co złapali się za koło ratunkowe, tylko się skupia na tych milionach co go potrzebują.
Doceniam każdego kto skutecznie pomaga innym. I bardzo mu dziękuję w imieniu tych, którym się w życiu polepszyło.
Ale irytują mnie ci pijani entuzjazmem chrześcijanie krzyczący do siebie nawzajem „jesteś zwycięzcą!”
Irytują mnie z jednego prostego powodu: Jezus taki nie był. Jezus był trzeźwy. I widział świat takim jakim był.
Czego wszystkim życzę oraz zdrowia.