Sztuka epistolografii

2012-02-26Blog2778

Mam wielką nadzieję, że ktoś kiedyś zbierze moje listy i wyda je drukiem.

Jak znam życie, będzie to zapewne jakiś prokurator, który po skonfiskowaniu mojego komputera za sprawą jakiego ACTA bądź innego legislacyjnego śmiecia, stanie przed obowiązkiem przeczytania całej mojej korespondencji.

Po dwóch latach prokurator ów będzie zapewne tak zafascynowany moim korespondencyjnym życiem, że zbierze co lepsze i wyda drukiem. Będą się kurzyć na półkach obok listów Lema i Mrożka. Bo kto ma je czytać w świecie, gdzie ludzie nie potrafią już nawet zauważyć ironii?

Ja bym tak w każdym razie zrobił, gdybym był prokuratorem.

Owszem, każdy pisze w życiu całe góry maili. Ale ja nie mówię o strzępach skrótowych informacji, z czego połowę stanowią linki – ale o prawdziwych, pełnokrwistych listach, gdzie zdania mają swój podmiot i swoje orzeczenie, gdzie akapity grzecznie stoją jeden pod drugim, gdzie nie używa się co parę słów dwukropków i nawiasów, które mają zastąpić żałosny brak umiejętności autora wyrażania swojego nastroju inaczej niż rysunkiem.

Napisałem takich listów w życiu tyle, że wyżej wymieniony prokurator mógłby żyć z nich do końca życia wydając kolejne sequele.

Ostatnio trafiłem zbiegiem okoliczności na jeden z tych ironicznych listów, które pisuję od czasu do czasu do osób, które jeżą mi włos na głowie. Używam tego tonu, kiedy wiem, że każda wymiana poglądów jest skazana na porażkę. A to z tego względu, że przecież doskonałości poprawić się nie da.

Można się za to z niej pośmiać, i to właśnie czasami uskuteczniam. Po części dla własnej sadystycznej przyjemności, po części ku przestrodze innym, a po części z powodu jakiejś idiotycznej, absurdalnej nadziei, że istnieje szansa, że po odpowiedniej konfrontacji nawet intelektualista świeżo po studiach może stać się człowiekiem o otwartej głowie.

Wyciągnąłem ten list ostatnio ze śmietnika i postanowiłem tutaj przytoczyć.

Ale najpierw szybki kontekst: jak większość z was wie (a jak nie wie, to powinna wiedzieć, bo na tej stronie widać informację) prowadzę serwis Odwyk.com. Nagrywam tam co tydzień audycje i internetowe rozmowy na żywo na tematy związane mniej lub bardziej z Biblią. W związku z tym co jakiś czas – a właściwie to bardzo często – piszą do mnie ludzie. Jedni, żeby zapytać. Inni, żeby coś opowiedzieć. Jeszcze inni z jakąś uwagą.

Ale czasem zdarzy się jakiś wybitny znawca. Jakiś ekspert dobrotliwie pochylający się nad wulgarnym tłumem, by ich uczyć Piękna i Prawdy. Człowiek poważny i na poziomie, przed którym kroczy Jego Eminencja Tytuł Magistra i anonsuje, że oto zaraz będziemy mieli zaszczyt dostąpić Audiencji. Tak więc prosimy wyłączyć komórki, nie bekać i bynajmniej przestać pierdzieć w obecności Dostojnego. Szacunek dla Wiedzy i Nauki, chamy z gnoju nie myte!

Następnie wkracza sam zaanonsowany i jego łagodny, ojcowski ton natychmiast nas koi niczym wypowiedź Tuska, że tym razem nie będzie cenzury internetu. I nasza początkowa nerwowość zamienia się od razu w podziw, że ktoś o takim prestiżu życzliwie nas naucza.

Tak to w każym razie wyobraża sobie ten, kto do nas pisze. Musi tak sobie to sobie wyobrażać. Bo jeżeli nie, to ja naprawdę nie rozumiem po co by pisał, to co napisał.

Nie mieliście do czynienia z takimi ludźmi? Nie? Ja mam.

I poniższy list to jest moja odpowiedź na właśnie tego typu przypadek.

Zdaję sobie sprawę, że wywołać on może reakcje różne:

Jeden ujrzy we mnie pyszałkowatego, aroganckiego bubka, któremu się wydaje, że zjadł wszystkie rozumy i nieudolnie próbuje ośmieszać ludzi, którzy życzliwie usiłują wskazać mu, gdzie się myli.

Drugi zobaczy w moim rozmówcy pyszałkowatego, aroganckiego bubka, któremu się wydaje, że zjadł wszystkie rozumy i nieudolnie próbuje ośmieszać ludzi, którzy życzliwie usiłują wskazać mu, gdzie się myli.

Trzeci zaś nie ujrzy niczego, bo jest pyszałkowatym, aroganckim bubkiem, któremu się wydaje, że zjadł wszystkie rozumy i nieudolnie próbuje ośmieszać ludzi, którzy życzliwie usiłują wskazać mu, gdzie się myli.

Ale przytaczam go nie po to, aby wywołać kolejne podziały, ale po to, aby ci z was, którzy czulsze serca mają, uronili nade mną litościwą łzę, że tyle czasu w życiu spędzam na rozpaczliwych rozmowach z ludźmi, z którymi nie chce rozmawiać już nawet ich własny telewizor.

Poza tym trenuję ironię, bo zbliża się kolejny numer Ironizatora.

A także po to, żeby ci z was, którzy właśnie zastanawiają się, czy nie napisać do mnie z życzliwym wyjaśnieniem, że tak naprawdę nie jestem człowiekiem, ale orzechem fistaszkiem, co wyjaśniła w swojej naukowej pracy dr hab. mgr inż. Irena Pietruszka, żeby jednak nie pisali.

Bo przecież sami widzicie, że nie docenię.

Baron Martin Lechowicz

* * *

Witam nocną porą.

On 2011-03-17 22:10, . . wrote:

Słucham Twoich audycji chyba od roku, bo są tego warte.

Są warte twojego słuchania? To wyjaśnia dlaczego się nie podpisałeś. Zapewne z obawy, aby świadomość iż ktoś tak znany i wartościowy korzysta za darmo z mojej pracy, a przy tym raczył mnie łaskawie skrytykować, nie przewróciła mi w głowie. Albo też, żeby światłość bijąca z nazwiska mnie nie oślepiła.

Oczywiście jaja sobie robię.

Ale na przyszłość, odwaga cywilna wymaga podpisania się pod swoimi słowami. Z anonimami się nie rozmawia.

Czegoś zawsze można się z nich dowiedzieć. Zdecydowałem się dziś napisać, bo popełniasz podstawowy błąd, który popełnia chyba 90% ludzi w tym kraju. Tym bardziej nie powinieneś tego popełniać skoro odwołujesz się do Twojego ulubionego j. angielskiego. Zdecydowanie nie mówi się „przed naszą erą”, lecz „przed Chrystusem” lub z angielskiego BC. Powinieneś o tym wiedzieć!!!

Wiem to, i co z tego?
Oba określenia znaczą to samo. Można oczywiście dyskutować czy mówić „kartofel” czy „ziemniak”, ale ja nie widzę sensu w takich debatach.

W Anglii, choć jest to kraj bardzo zeświecczony, nie stosują jakiegoś tam p.n.e. po angielsku (before our age), lecz BC. Oh,  my goodness stosujesz w swoim słownictwie. Dlaczego zatem obce jest Ci BC? Skrót p.n.e. to produkt komunistycznej propagandy.

Stosuję oba terminy zmiennie. Doszukiwanie się na siłę ideologii w takich bzdurach uważam za tak samo niezdrowe i absurdalne jak niewymawianie nazw dni tygodnia, gdyż pochodzą od nazw pogańskich bóstw (po angielsku, w każdym razie).

Skończyłem teologię, więc trochę znam się na kwestiach biblijnych. Pozwolę tu sobie zatem jeszcze na kilka odniesień. Potop? Nie odczytuj literalnie tego, co na ten temat podaje Księga Rodzaju. Pierwsze 11 rozdziałów tej Księgi to tzw. opowiadania etiologiczne lub historie wyobrażeniowe lub (najprościej mówiąc) mity. Każde z tych określeń można tu stosować.

Dowód?

Polecam Ci np. lekturę „Rozmowy o Biblii” Anny Świderkównej.

Ja z kolei polecam ci słuchanie „Odwyku” Martina Lechowicza.

Dowiedziałbyś się z takiej lektury, że nie było żadnego ogólnoświatowego potopu tylko wiele lokalnych potopów oraz wylewów powodowanych na skutek topienia lodowców kilkanaście tys. lat temu. „Wspomnienie wielu katastrof wykrystalizowały się w opowieści o jednym straszliwym kataklizmie” (tamże s. 84, W-wa 1999).

Zawsze robiło mi się mokro między nogami jak ktoś używał słowa „tamże”. Widok tego słowa doprowadzał mnie do intelektualnego orgazmu i zmuszał moje krnąbrne myśli do natychmiastowego posłuszeństwa. Pomimo kompletnego braku jakiegokolwiek argumentu.

Starasz się być bardzo wierny Biblii zatem skąd wiesz o istnieniu Ducha Świętego? Przecież Biblia nie wspomina o kimś takim w takich słowach. To określenie zostało wypracowane przez pierwsze wspólnoty kościoła.

Założę, że to pomyłka jakaś, bo innymi alternatywami jest albo celowe kłamstwo albo jakiś rodzaj analfabetyzmu. Biblia używa określeń „Duch Święty” w całej Biblii wielokrotnie. 107 razy dokładnie, według Biblii Tysiąclecia.

Kościoła, który w XVI w. na Soborze Trydenckim ustalił także kanon biblijny, z którego także i Ty korzystasz. Kościoła, którego wartości raczej nie doceniasz. Wiedz jednak, że to dzięki Kościołowi masz dostęp do Biblii.

No patrz. A ja myślałem, że to całkiem kto inny napisał. A tu się okazuje, że kościół istniał już 1000 lat zanim się Jezus pojawił…

Z tego co wiadomo z historii czytanie Biblii było zakazane przez całe wieki przez tenże kościół. Złagodzono zakaz wyłącznie pod wpływem faktów dokonanych – druk zrobił się zbyt powszechny, a protestanci, wolnomyśliciele i różni inni „heretycy” tak już upowszechnili Biblię, że nie było już dalszego sensu zakazywać jej czytania.

Dzięki jakimś średniowiecznym, anonimowym skrybom przyklasztornym, którzy w mrówczej pracy robili kopie Biblii.

Nie wiem skąd ty bierzesz te informacje.
Stary Testament kopiowali Masoreci (to Żydzi, nie katolicy), których kościół akurat nieszczególnie lubił. Najstarsze kopie Nowego Testamentu natomiast są grubo sprzed okresu średniowiecza, więc nie mam bladego pojęcia gdzie tu zasługa średniowiecznych tłumaczy. Bez nich byłoby dokładnie to samo co jest teraz, jeżeli chodzi o tekst Biblii.

Dlaczego nie znać w Twoich wypowiedziach szacunku dla tych ludzi, dla takiej pracy?

Eee… Bo znam historię? Bo umiem czytać? Bo jak gadam o wiatraku to nie o pierniku?

Gdyby każdy chciałby być takim „wolnym strzelcem biblijnym”, jak Ty to nie mielibyśmy dzisiaj Biblii.

Bóg mi świadkiem, że chciałbym umieć zauważyć jakieś związki przyczynowo-skutkowe w tym zdaniu, ale jest to ponad moje siły. Być może nadmiar logiki związał mi mózg i nie dostrzegam jakichś subtelnych metafizycznych odcieni kościelnego wnioskowania.

Czy takie proste skojarzenia nie docierają do Ciebie?

Sugerujesz może tym krótkim określeniem, iż jestem debilem? Kultura nakazywałaby odwdzięczyć się podobną uprzejmością. Ale może innym razem, bo jest 2-ga w nocy.

Drwisz z tego, że w czasie mszy świętej zebrane tam osoby robią wszystko na rozkaz, że nie ma tam spontaniczności (tak bardzo Ci drogiej).

Jest to absolutnie nieprawidłowe użycie czasownika. Ja nad tym ubolewam.
Drwię natomiast ze zbyt poważnego traktowania siebie w połączeniu z żenującymi brakami w wiedzy i częstymi, choć prostymi błędami logicznymi.

Nie chce mi się tłumaczyć dlaczego to ma sens.

Bardzom za to wdzięczny. Mi się z kolei nie chce tego czytać.

Życzę Ci, abyś kiedyś dorósł do takiego poziomu biblijno-religijnego uświadomienia, które pozwoli Ci szanować i tradycję (także Tradycję religijną – Biblia, czyli słowo pisane powstała na niej), i „schematyczność, sztywność” pewnych zachowań religijnych.

Jak już wspomniałem w odpowiedzi na mail innego fanatyka kościelnego (//www.odwyk.com/?p=blog&entry=27) mam szczególne obrzydzenie do ludzi, którzy jednocześnie mnie obrażają, okazują arogancję i brak szacunku, ale z jakiegoś powodu piszą „Cię” z dużej litery. Ale walczę z tym. Niestety, z niewielkim powodzeniem.

Brzmi to w moich uszach tak jakby ktoś powiedział:
Szanowny Imbecylu – uważam Cię za kompletnego pomyleńca i serdecznie mi żal Twoich dzieci, że mają Ojca idiotę. Z głębokim szacunkiem…” itd.

W ostatnich zdaniach audycji z niedoszłą archeolog wspomniana zostaje tzw. arka Noego. Coś takiego nigdy nie istniało. To mit, którego zadaniem jest coś wyjasnić, cos uzasanić. Jak można wierzyć w takie bzdury!!!???

No ja też nie wiem.
Przecież można łatwo udowodnić, że coś nie istniało. Na przykład, ja wiem, że w miejscowości Kozia Wólka nie wyrosła nigdy czterolistna koniczyna. Po prostu wiem. Jest to oczywiste. Dodatkowo wiem to stąd, że ktoś mi kiedyś napisał w mailu, że coś takiego nigdy tam nie istniało. I odtąd nie rozumiem ludzi, którzy mogą wierzyć w takie bzdury.

Życzę Ci wszelkiego dobra i pomyślności w Twoich biblijnych interpretacjach. Nadto, podejmij jakieś studia biblijne, teologiczne to przestaniesz czasem opowiadać rzeczy niemądre.

Z szacunkiem

Leszek

Nie chce mi się nawet wysilać na adekwatną odpowiedź.

Odnoszę kolejny raz wrażenie, że przyciągam ludzi, którzy czują gwałtowną potrzebę okazania swojej wyższości intelektualnej. I są to zawsze ludzie, których poziom ambicji i chęć bycia podziwianym są odwrotnie proporcjonalne to zdolności samodzielnego myślenia i faktycznej wiedzy. Ci, którzy coś naprawdę wiedzą i znają swoją wartość, nie potrzebują pouczać w długich, protekcjonalnych mailach ludzi, którzy ich o radę nie proszą, i upewniać się, że tamci przeczytają każde słowo.

Wzbudza to wszystko we mnie bardzo ambiwalentne uczucia, i nie wiem czy mi bardziej żal, czy mnie to śmieszy. Na pewno mnie kusi – żeby dokopać słabszemu.

Jednocześnie potwierdza mi to znowu, że studiowanie robi z rokujących pewne nadzieje młodych ludzi nadętych, bezkrytycznych wobec samych siebie bufonów, których jedyne umiejętności intelektualne polegają na bezmyślnym powtarzaniu cudzych myśli, tym chętniej, im bardziej widzą w kopiowanym obiekcie autorytet. Przy czym kompletnie nieistotne dla nich jest to czy autorytet ów mówi rzeczy sensowne i poparte dobrymi argumentami, czy też bredzi od rzeczy, ale za to w robiącym odpowiednie wrażenie i modnym aktualnie stylu.

Jako, że doświadczenie lat rozmów z tego typu ludźmi wskazuje na bezcelowość prób nawiązania kontaktu (każda próba kończy się kolejnym monologiem, z którego wynika, że rozmówca nawet nie próbował zrozumieć co naprawdę myślisz i dlaczego tak a nie inaczej), nie będę więcej marnować czasu. Bóg zapewne chciałby, żebym miał większą cierpliwość, i nigdy nie tracił nadziei na powrót intelektualisty do bycia człowiekiem, ale ja zdaję sobie sprawę z własnych ograniczeń. Czasowych, w szczególności.

Jeżeli więc masz resztki instynktu samozachowawczego, łatwo dojdziesz do wniosku, że dalsze pisanie do mnie, czy też w moich serwisach, z pewnością nie doprowadzi do tego, czego byś sobie życzył: mianowicie, żeby inni ujrzeli w tobie wspaniałego, mądrego człowieka i z podziwem wpatrując się w twe oblicze spijali, niczym miód, słowa mądrości i wiedzy płynące z twych warg. Jestem przekonany, że po moich odpowiedziach zobaczyliby w tobie coś zgoła innego – za to bardziej zgodnego z rzeczywistością.

Pozwolę więc sobie oszczędzić ci tych przeżyć stosownym banem miłosierdzia. Ale nauki życiowej z pewnością nie stracisz – jeżeli będziesz dalej pisać do ludzi w taki sposób, to jestem pewien, że wcześniej czy później ktoś zrobi dokładnie to, czego ja zrobić nie chcę. A kto wie czy nie więcej.

Podziel się z głupim światem