Ja, Frankensztajn

2015-01-25Blog2652

Widziałem film, który odtąd będę uważać za szczytowe osiągnięcie cywilizacji głupoty: „I, Frankenstein”.

Jest to film zlepiony wyłącznie z niedorzecznych stereotypów, posklejanych bez żadnego sensu do kupy, tylko po to, żeby był mięc pretekst do pochwalenia się generowanymi komputerowo scenami walki.

Film jest tak zły, że bez wahania zrobię wam spoiler. Raz, że nikt tego filmu nie powinien oglądać, a dwa, że nie ma takiego spoilera, który by był w stanie zepsuć tak idiotyczną fabułę.

Historia jest prosta: zaraz po tym jak pan Frankenstein stworzył potwora, a następnie stracił z jego powodu życie wraz z małżonką, po potwora zgłaszają się jacyś faceci. Nie wiadomo o co im chodzi, bo zanim zdążą się przedstawić, wszyscy zaczynają się natychmiast tłuc. Jak to na cmentarzu: najpierw bijesz, potem zadajesz pytania. W trakcie bitwy odkrywamy, że gościem potwora jest szatan oraz jego współpracownicy.

Bitwę, która toczy się nie wiadomo o co i po co, przerywa znienacka stado latających rzeźb, które jak się okazuje są… zakonem gargulców. Gargulec to po epicku. Po polsku: rzygacz.

Wszyscy się masakrują, wygrywają rzeźby.

Następnie jest chwila przerwy od mordobicia, podczas której odkrywamy, że świat od wieków ogarnięty jest epicką wojną pomięcy hordą demonów, w ilości 666 oraz zakonem przenajświętszych rzygaczy. Domyślam się, że Archanioł Michał, będąc onegdaj na niezłej bani, postanowił, że najlepszą obroną przed złem na planecie będą ozdobne rzeźby na budynkach, biegłe w sztukach walki.

Nie za bardzo wiadomo czym się jedni od drugich różnią, bo obie strony konfliktu są jednakowo brzydkie, jako rozwiązanie wszystkich problemów uznają przemoc i poza mordowaniem się nawzajem niczego innego nie robią. Różnica główna tkwi w tym, że jak jedni giną to pojawia się czerwony dymek, a jak drudzy to niebieski słupek. Koniec różnic.

Ale wróćmy do potwora.

Otóż królowa rzygaczka z powodu bogobojnej ksenofobii oraz niezrozumiałych powodów metafizycznych, raz chce bohatera przygarnąć a raz zabić, przy czym zmienia zdanie w filmie kilkakrotnie. Książe piekieł (jedyna rola dobrze zagrana) nie ma takich dylematów i chce potwora tylko przygarnąć, za to on ich chce zabić. I nikt nie wie za co, bo mu nic specjalnego nie zrobili. Ani nie widział, żeby komukolwiek coś zrobili. Bardzo łatwo się pogubić w tym kto jest dobry, kto jest zły i właściwie dlaczego.

Potwór ma jeszcze mniej sensu. Najpierw chce wszystkich pozabijać, a potem zmienia zdanie i szuka sobie kogoś do ruchania. Co nie jest takie proste. Nie jest to dokładnie wyjaśnione, ale ja się domyślam, że tata Frankenstain zamiast porządnego penisa przykleił synowi korkociąg. Dlatego też syn nie może wybrać nikogo spośród 3 miliardów kobiet na świecie, bo jego ukochana musi mieć koniecznie zamiast pochwy muszlę. Wiecie, jedno z drugim musi pasować.

Film jest tak głupi, że nawet by mnie nie zdziwiło, gdyby się okazało, że zgadłem.

Najgłupszą koncepcją jest najprawdopodobniej alergia demonów na krzyż. Ale nie byle jaki krzyż, o, nie! Musi to być starożytny święty krzyż z trzema poprzecznymi belkami. Co to jest? Bóg jeden raczy wiedzieć.

Jako, że krzyżowanie ludzi na takim krzyżu nie ma sensu, domniemywać należy, że jest to rodzaj krzyża, na którym krzyżowano pająki.

Zakon rzygulców pod wezwaniem przenajświętszego pająka korzysta chętnie z faktu, że każdy demon ginie natychmiast jak tylko trzepnie się go byle pałą z narysowanym krzyżem. Wszystko jedno co, byle był krzyż. Nie przeszkadza im to prezentować całą kolekcję wyszukanych form broni białej i machać tym wszystkim zawzięcie przez cały film, zamiast użyć uświęconego kija od miotły.

Nikt też nie wpadł na to, żeby załatwić sobie krzyżową broń palną. Mimo że akcja dzieje się w czasach współczesnych.

Demony mają też alergię na wodę święconą co stwarza liczne możliwości skonstruowania broni masowej zagłady. Gdybym ja był, dajmy na to, królową rzygaczy to przy pierwszej okazji uświęciłbym chmurę. I deszcz wody święconej pozabijałby wszystkie demony. Proste?

Są jeszcze inne możliwości, na przykład narysowanie krzyża na rurach od wodociągów albo pokropienie wodą święconą powietrza…

Nikt jakoś na to nie wpadł, zamiast tego wolą narażać życie i narzekać, że została ich już tylko garstka, biednych gardulców.

Fakt, że szatan umiera od czterech kresek i szklanki wody, nie przeszkadza nam widzieć w nim największe zagrożenie dla ludzkości, albowiem podczas oglądania nasze mózgi leżą zamknięte w słoiku. Z konieczności. Każdy, kto choćby przez chwilę próbuje pomyśleć logicznie, jest skazany na krztuszenie się ze śmiechu.

Dylematy moralne bohatera („nie jestem demonem, nie jestem gargulcem, nie jestem człowiekiem – nie wiem kim jestem”) też jakoś do mnie nie trafiają. Tym bardziej, że w scenie, gdzie mamy okazję obserwować tors potwora okazuje się, że ten straszny potwór nie ma ani jednego miejsca zdeformowanego. Ma tylko blizny. Poza tym gość wygląda tak, że mógłby być modelem.

I to się nazywa „potwór”?!

Jeżeli on, przy takiej budowie ciała powątpiewa, że jest człowiekiem, to co ja mam powiedzieć!

Dowiadujemy się też, że Franeksztajn był pełną gębą naukowcem, a dokładniej „elektrofizjologiem”. O tym, że elektrofizjologia to nie jest w najmniejszym stopniu nauka o ożywaniu organizmów prądem, nikt nie wie i nikogo to nie obchodzi. W przeciwnym razie zaraz byśmy o tym wiedzieli, bo by się udusił w kinie ze śmiechu.

Jeżeli nawet nie przy „elektrofizjolog”, to na widok filmowych naukowców, którzy z jakiegoś powodu muszą być zawsze w białych fartuchach i zawsze pracować na przeźroczystych ekranach. Co to za mania z tymi przeźroczystymi ekranami? Przecież to absurd, nikt by nie był w stanie pracować na czymś takim.

I oczywiście, pomimo tego, że dano im tak zaawansowany sprzęt, i tak wrzeszczą do siebie przez całą salę wykrzykując informacje, które powinni widzieć na tych swoich super-ekranach i wydając polecenia typu „zwiększ napięcie o 200%”. Sama se zwiększ, głupia babo, masz komputer przed sobą!

Wiadomo, rzeczywistość filmowa musi być trochę absurdalna. Film to film, ważniejsze, żeby coś pokazać, niż żeby się trzymać realizmu.

Przez lata przesuwano granicę wiarygodności coraz dalej, bo publiczność była coraz mniej wymagająca. Ale przesunięto ją do takiej granicy, że niewiarygodność wszystkiego co oglądamy uniemożliwia zaangażowanie się w film. Film, który jest najeżony widocznymi nonsensami, nie wciąga.

W „I, Frankenstein” postanowiono na wciąganie wyłącznie mordobiciem i efektami. Nie wciąga ani historia, ani bohaterowie, ani dialogi, ani humor. W filmie nie ma ani jednej koncepcji, która by była nowa, każdy jeden element jest skądś zapożyczony. A połączenie ich do kupy na zasadzie banalnych skojarzeń i stereotypów, nie tworzy żadnej nowej jakości – tworzy bezsensowną audiowizualną sieczkę.

Film jest oceniany średnio, i to martwi mnie najbardziej. Ludzie są tak mało wymagający, do tego stopnia przyzwyczajeni do miernoty, że trawią wszystko. To jest nie jest efekt McDonalda, to nie jest „jedzenie oczami”. To jest zjadanie opakowań.

Jeżeli ten trend się utrzyma sztuka filmowa zwyczajnie umrze. Dokładnie tak samo jak umiera waluta, kiedy się zbytnio zdewaluuje. Staje się tak tania, taka powszechna, tak bezwartościowa i zeszmacona, że nikt jej już nie chce.

Tęsknię za tymi latami, gdzie było co oglądać. Chodziłem do kina co tydzień, dwa.

Teraz chodzę raz na rok.

Takie dziadostwa jak „I, Frankenstein” skutecznie mnie zniechęciły .

Podziel się z głupim światem