No i stało się – moja żona się zakochała.

Niestety nie we mnie.

W sobie się zakochała.

Wiadomo, że można się zakochać w sobie na różne sposoby. Jedni kochają swój mózg, inni kochają swój tyłek. Ona się zakochała w swoich uczuciach.

No wiem, mało oryginalne w świecie, gdzie co trzecia kobieta uczęszcza regularnie na jakieś „terapie”. A mówili mi koledzy, że „kobiety to chory gatunek” to nie chciałem słuchać.

Więc, jak mówię, zakochała się żona w świecie swoich emocji. Nie żeby wcześniej nie lubiła se rozmyślać co ma po mamie a co ma po babci. Ale długi kontakt z Instagramem i koleżaneczkami zachęcił ją do eksplorowania na poważnie fascynującego świata autorestrospekcji. Postanowiła to zrobić w sposób zaangażowany, poważny i profesjonalny.

Ostatnio już tak się sprofesjonalizowała, że poszła do psycholożyczki.

Tu dygresja: jak pewnie zauważyliście, w wielu zawodach pojawiło się rozróżnienie na poziomy powagi. Przykładowo, jest doktor i jest doktorek. Albo: psycholog i psycholożek. Ja to widzę tak: jak chcę coś poważnie wyleczyć to idę do doktora. A jak chcę się pobawić – do doktorka.

W wersji żeńskiej ta dywersyfikacja działa dokładnie tak samo: jest pani doktor i jest doktorka. Jest psycholog i jest psycholożka.

Moja żona chodzi do psycholożyczki.

Jeden poziom niżej od psycholożki, dwa od psychologa. Nadążaj. Bo jak się zaczną pojawiać psycholożyczeczunie to się pogubisz.

Oczywiście ta klasyfikacja tylko z mojej perspektywy tak wygląda, w jej świecie to wszystko jest poważne niczym wybuch Trzeciej Wojny Światowej i nie ma tu miejsca na śmichy-chichy.

Dyć to UCZYCIA, dyć to EMOCJE – najważniejsza sprawa na świecie.

Sprawa wygląda tak: najpierw są moje uczucia, potem są moje emocje, potem długo długo nic. Potem jest Bóg, potem jest zupa pomidorowa i problem kto ma kiedy umyć gary, potem długo długo nic.

Mnie na tej liście już dawno nie ma, co nie jest ani takie znowu dziwne ani takie znowu straszne.

Wydaje wam się, że opowiadam teraz jakąś nietypową historię nietypowego człowieka? Nic bardziej mylnego. Człowiek może i unikalny, ale historia typowa.

Prawda jest jak ekshibicjonista w parku: każdy wie gdzie stoi, ale nikt nie chce w tą stronę patrzeć. To ja już popatrzę i powiem, co widzę: otóż jest wielka szansa, że na liście twojej żony lub męża ciebie już od dawna nie ma. Ale to pół biedy. Gorzej, że być może nigdy cię tam nie było.

Bo ludzie mają dwie takie listy: pierwsza mówi co byśmy chcieli żeby było. Druga mówi co jest.

I na tej pierwszej oczywiście jesteś. I ci się wydaje, że jest fajnie, bo na tą drugą listę też nikt nie chce patrzeć. Ale co nam z tego, skoro ta oficjalna lista jest nie po to, żeby ją wprowadzać w życie, tylko po to, żeby te moje święte, boskie UCZUCIA były zadowolone.

Człowiek, co opowiada o swoich priorytetach w życiu, może ci podsunąć prawdziwą listę tylko w jednym przypadku: jak jest pijany w trzy dupy i mu się listy pomylą. Generalnie powie ci to, co chce usłyszeć. Nie to co ty chcesz usłyszeć – to co on chce usłyszeć od siebie samego.

Bo jak by człowiek czuł się sam ze sobą, gdyby tak brutalnie przyznał się do tego, na czym mu faktycznie zależy a co go generalnie wali? Na tej prawdziwej liście przeważnie jest coś takiego: „ja, ja, pieniądze, ja, żarcie, dupy, prestiż, dużo lajków, ja, chcę, daj, czemu mnie Bóg nie kocha, czemu mi więcej nie płacą, ja, moje, mnie, kurwa mać, gdzie ta wódka”. Toż to obraza uczuć religijnych, a to jest w Polsce karalne. Dlaczego religijnych? No bo wszystkie moje uczucia są religijne, dlatego, że są moje, a że są moje to są nietykalne, nienaruszalne i ponad wszystko, czyli w skrócie: święte. Ale święte to inaczej mówiąc: religijne, quod erat demonstrandum, amen.

Żona więc poszła do psycholożyczki, skutkiem czego jej amatorska autoanaliza psychologiczna pod tytułem „dlaczego gówno śmierdzi” dostała pieczątkę od instytucji i nauki i teraz jest to poważna sprawa. Jednym słowem: awans.

Ja pozostaję wciąż nieprzekonany do tych metod. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że analiza pod tytułem „dlaczego gówno śmierdzi” jest wspaniałym sposobem na spędzanie czasu. To pełne bolesnych acz ckliwych wspomnień dociekanie po której matce i z którego ojca mi się wzięło, że nie jestem dziś dobry i łagodny tylko wredny i agresywny, daje poczucie ważności i poczucie progresu. Wiele znam kobiet co mają z tego odlot większy niż wszystkie narkotyki świata. Bywały takie co latami chodziły od terapii do terapii i zawsze zapewniały, że jest postęp, w co musiałem uwierzyć na słowo, bo ja nigdy żadnego nie widziałem. Nie ma to znaczenia, bo to o poczucie postępu chodzi a nie o sam postęp. Nikt nie zaprzeczy, że wspaniale się czuje człowiek, jak sobie coś uświadomi i się porządnie wypłacze. Czuje się lepszy, mądrzejszy, bardziej świadomy.

No i tak se można siedzieć na gównem i analizować do upojenia dlaczego śmierdzi, jaka jest naukowa nazwa tego smrodu i czyja to wina, że nie pachnie. Można na koniec przebaczać tej dupie, która nasrała, w emocjonalnej scenie niczym w filmie „Good Will Hunting” i cieszyć się, że oto był przełom. A gówno dalej jak stało tak stoi i śmierdzi sobie zupełnie niezrażone tym, że wszyscy się nad nim tak długo pochylają.

Ja jednak preferuję inną metodę: wysrać, wyczyścić i spuścić wodę.

Szkoda życia na ćpanie.

Największym niebezpieczeństwem takich analiz życiowego gówna – przy wszystkich korzyściach i plusach – jest przykładanie ogromnej wagi do moich własnych uczuć, emocji, przeżyć i w ogóle całego swojego ja. Plusy plusami, ale niebezpieczeństwo polega tu na tym, że człowiek, który się do przesady skoncentruje na sobie samym i przejmuje sam sobą, staje się strasznym fiutem. I nawet tego nie widzi. Co sprawia, że robi w życiu głupie rzeczy, bo służy swoim emocjom zamiast, na przykład, korzystać z rozumu lub trzymać się odpowiedzialnych zasad. Widziałem więc mężczyzn i kobiety, którzy zostawiali wspaniałych ludzi, dobrą pracę, kraj, dzieci, przyjaciół, bo czuli, że tak muszą. I raz poszedłszy tą drogą, wpadali ze złego w jeszcze gorsze, bo przyznać się przed sobą do katastrofalnego błędu życiowego, do oczywistej głupoty, naprawdę nie jest łatwo. Na tym polega niebezpieczeństwo.

Uważam, że znacznie lepszą metodą niż wynoszenie swojej psychiki na piedestał jest podumać trochę więcej o innych. Gdyby tak zamiast analizować co ja dostałem, czego ja nie dostałem, co ja mam i czego mi brakuje, co ja chcę mieć i co ja mogę mieć, pomyśleć o czym innym: co dałem a co mogłem dać innym, jaki jest ze mnie pożytek dla innych i co mogę ze sobą zrobić, żeby tym innym było troszkę lepiej?

Takie podchodzenie do radzenia sobie ze sobą samym wydaje się mało skuteczne. Bo czyż to nie jest przypadkiem taki sprytny sposób na unikanie konfrontacji z własnymi problemami? Zamiast zatkać dziury we własnym dachu, szukam dziur u sąsiadów. Ludzie tak robią przecież. No robią, robią, ale ja nie o tym mówię. Ja mówię o „miłuj bliźniego jak siebie samego” – metodzie zwanej w pewnych nienaukowych kręgach „metodą Jezusa”. Działa ona doskonale, pod warunkiem, że się ją stosuje trwale i w całości. A całość mówi: kocham drugiego, bo kocham siebie. Nie mówi natomiast: kocham drugiego, chuj tam ze mną.

Miłość do nie-siebie jako metoda szukania siebie działa lepiej, bo łatwiej zrozumieć i odkrywać drugiego człowieka niż analizować samego siebie. Z zewnątrz lepiej widać. Z zewnątrz trzeźwiej widać. Z zewnątrz nie potrzeba płacić za terapie. A jednocześnie – dzięki cudowi empatii – to co zrozumiesz o drugim człowieku, możesz odnieść do siebie.

Dlatego czytamy książki, oglądamy filmy. Kiedy zrozumiesz życie, emocje, uczucia innych, zrozumiesz je też u siebie. O ile masz chociaż odrobinę miłości, empatii, sympatii do kogokolwiek poza sobą samym.

O wiele to lepsze, uważam, niż kisić się w swojej przeszłości, ubolewać nad sobą, robić z siebie ofiarę, potem bohatera, potem pępek świata, a na koniec punkt odniesienia do wszystkiego co się dzieje we wszechświecie.

Ale jakże mi z takimi banałami konkurować z całą powagą psycholożyczki, magisterki po uniwersyteciku?

Otóż powiem wam jak: nijak. Z fanatykami religijnymi nie ma dużych szans na trzeźwą rozmowę. Jak chodzi o fanów terapii to już lepiej mi się gada z fanatykiem Islamu niż z fanatykiem Uczuć, bo Koran przynajmniej nie zmienia się co pięć minut.

Jakiś Dziennik Uczuć się pojawił w naszym domu. Wygląda to jak jakaś współczesna odmiana rytuałów religijnych. Zapisywanie wszelkiego czucia jest tu chyba odpowiednikiem modlitw na dywaniku trzy razy dziennie z głową w stronę Mekki.

No mi to nie przeszkadza, poza tym oczywistym, że ja mam innego boga. I to takiego co to za zasadę numer jeden przyjął „nie będziesz miał innych bogów obok mnie”, więc mam tu problem kiedy się pojawia nowe bóstwo domowe.

Ale generalnie to wszystko jest ciekawe, miejscowo fascynujące i nawet urocze, ale tylko pod warunkiem, że się to obserwuje z dużego dystansu.

Tak że może się na wszelki wypadek z wami teraz pożegnam, bo kto mi zagwarantuje, że jutro w Dzienniku Uczuć nie znajdzie się coś o siekierze, że jest emocjonalnie atrakcyjna? Kto wie, czy małżonka nie natrafi jutro na jakiś podcast pod tytułem „I refuse to be a victim” i pójdzie drogą Carolyn z filmu „American Beauty”? Pewne podobieństwa są.

Dlatego postanowiłem, że chcę teraz więcej pisać, śpiewać, deklamować i rysować. Żeby zdążyć, zanim żona zachęcana do wyrażania swoich emocji, zarąbie mnie siekierą.

Czego i państwu życzę.

Podziel się z głupim światem