Mój przyjaciel prąd

2014-08-04Blog8728

Dawno dawno temu gdzieś daleko w internecie usłyszałem coś o rowerach elektrycznych.

Wydawało mi się to głupie. Rower co waży 50kg, jeździ 20km/h i kosztuje tyle co chiński motorek?

Zapomniałem na parę lat o sprawie, aż do czerwca, kiedy to odkryłem, że nie mogę już więcej jeździć motorkiem. Bo trzęsie, skacze i wibruje i mój biedny żołądek po przejściach krzyczy: „rany boskie, przestań, już nie mogę”.

Od 15 lat jeżdżę motorkami po całej Polsce (od 15 lat bez prawa jazdy), więc pożegnanie z moim mechanicznym koniem mocno mnie przygnębił. Nie pojazdu – mniej wolności. A dla mnie wolność to kluczowa sprawa i nieustannie dążę do tego, żeby móc jak najwięcej. Żeby żyć i czuć to życie.

Zacząłem więc szukać co by tu zamiast.


Samochód? Litości. Toż to niewola, a nie wolność. Za możliwość przemieszczania się trzeba zapłacić taki koszt, że bilans wychodzi ujemny. Tak, ujemny, bo te same możliwości co samochód daje jeżdżenie taksówką. A o taksówkę nie trzeba dbać, pilnować jej, rejestrować, wymieniać części, robić prawa jazdy itd.

Autobus? Tramwaj? Ostateczność. Tylko w zimie.

Rower? O, rower fajny. Najlepszy pojazd na miasto, gorzej za miast. Tyle, że ja za słaby jestem. A dookoła górzysto.

I wtedy sobie przypomniałem, że było gdzieś kiedyś coś takiego jak rower elektryczny

Po sprawdzeniu tematu okazało się, że przez te parę lat dużo się zmieniło. Rower nie waży 50kg, tylko 25, jeździ tak szybko jak się chce, a kosztuje dwa razy mniej niż motor.

Krótko mówiąc: kupiłem se. Mam. Jeżdżę. Zrobiłem nim już z 300 kilometrów (tylko wczoraj 60).

O rowerach elektrycznych można znaleźć trochę informacji w sieci, więc nie będę powtarzać. Powiem tylko w skrócie, że:

  1. Ciężar. Rzecz wymieniana jako główna wada rowerów elektrycznych. I owszem, jest cięższy niż zwykły rower, ale (zakładając, że mówimy o nowoczesnym rowerze za odpowiednią cenę) dużo mniej niż się wydaje. Ja, rachityczny baron ważący 65kg, co ostatni rok siedział prawie cały czas w domu, wynoszę go po schodach na drugie piętro bez specjalnych problemów. W trakcie jazdy (nawet bez baterii) większego ciężaru nie czuje się wcale. Zresztą co to za różnica, skoro przeciętny rower waży 18kg, a elektryczny 24kg. To tak jakbyś przytył 6kg.
  2. Legalność. Jeżeli o kwestie prawne chodzi to nie istnieje pojazd, który daje większą wolność niż rower elektryczny. Rower to poza karetkami najbardziej uprzywilejowany pojazd w mieście. Nie trzeba prawa jazdy. Ani OC. Nie ma przeglądów. Nie trzeba rejestrować. Możesz jeździć tam, gdzie żaden inny pojazd nie ma prawa wjazdu. Możesz wjechać tam, gdzie żaden inny pojazd się nie zmieści. Możesz jeździć legalnie poboczami, drogami dla rowerów, przez las albo trzypasmówką w centrum miasta albo przez Rynek Główny w Krakowie. Wynika to wszystko z prawa, które mówi, że rower elektryczny o mocy silnika do 250W i ograniczeniem prędkości do 25km/h jest traktowany tak jak każdy inny rower.
  3. Moc. Kiedy kupowałem rower miałem wątpliwości czy moc silnika 250W wystarczy. Powiem krótko: wystarczy. Na płaskiej drodze silnik rozpędza cię do ok. 25km/h. Pod górę ciągnie zdrowo. Przy nachyleniu 4% silnik w ogóle nie zauważa, że jest jakaś góra, przy 8% zwalnia mocno, ale pcha cię dalej sam. Dopiero przy 10% (naprawdę porządna górka) musisz już zacząć lekko pedałować. Moc 250W to moc nominalna, ale moc szczytowa typowego silnika w piaście to 500 albo 750 wat. Jeżeli chcesz sam zobaczyć jak wygląda moc i zasięg takiego silnika, pobaw się na symulatorze roweru elektrycznego.
  4. Prędkość. Jedzie się między 20 a 25 km/h. I nie za bardzo jest jak wyjść z tych widełek. Praktyka jazdy rowerem elektrycznym pokazała dziwny problem, o którym nigdy bym nie pomyślał: nie da się jechać całkiem wolno. To znaczy: możesz, ale nie z silnikiem. Bo im wolniej jedziesz, tym mocniej pcha cię silnik. Wbrew pozorom jest to problem, bo spróbuj pojechać na wycieczkę razem z normalnymi rowerzystami. Jak tylko trochę popedałujesz, włącza się silnik i nawet na najmniejszym poziomie wspomagania dostaje od razu kopa. I rower wyskakuje do przodu jak koń z nerwicą.
  5. Zasięg. Wbrew najlepszym chęciom ciągle nie udało mi się wyładować baterii do zera. Wczoraj przejechałem 60 kilometrów i było trochę górek. Bateria wskazuje ok. połowę. Nie jechałem całą drogę na samym silniku, bo strasznie nudno jest tak zupełnie nie pedałować, ale męczyłem baterię jak mogłem. Więc myślę, że przy normalnej jeździe mało krzepkiego osobnika zasięg to 80-100km.
  6. Koszt. Koszt przejechania samochodem 100 km to 35zł. Motorowerem: 12zł. Rowerem elektrycznym: 0.80zł. Knock out.

Ale to co naprawdę istotne to nie te wszystkie parametry, ale doświadczenie. Przeżycie. Jak wam to opisać? Tylko subiektywnie.

Rowerem elektrycznym jedzie się w zasadzie tak samo jak każdym innym rowerem. Ale wyobraź sobie, że jadąc wieziesz jeszcze na bagażniku krasnoludka elektrycznego.

Krasnoludek jest kurdupel, waży 6 kilo i mówi, że będzie ci pomagać. Ale nie śmiej się, popatrz na jego mięśnie. Gość ma mięśnie trzy razy mocniejsze niż ty. Jak pedałujesz, to on zaczyna pedałować razem z tobą. A jak ci się nie chce, to on może też cisnąć sam. Żywi się czekoladą. Jedno albo dwa okienka czekolady na trasę.


Poza tym elektryczny rower to rower. Nie warczy jak motor, tylko cicho buczy. Nie jesteś zamknięty w puszce i odcięty od świata jak w samochodzie. Czujesz wiatr, zapachy, słyszysz głosy, widzisz życie, bo nie musisz jechać w zbroi ze skóry i w kasku. Możesz się ubrać w co chcesz albo w ogóle w nic, jak ci gorąco. Ja pojechałem sobie w kapeluszu. Czemu? Bo mogę. Freedom, baby!

Motorek dawał mi zawsze poczucie wolności i niezależności. Ale rower elektryczny przeniósł mnie do innego świata. Jazda dużo wolniejsza, ale ze świadomością, że jadę sobie gdzie chcę nie płacąc za swobodę przemieszczania się długą listą ograniczeń, konieczności i kosztów, daje radochę jakiej dawno nie czułem. Jadę na tyle szybko, żeby dojechać, a na tyle wolno, żeby poczuć w końcu ten świat wokół mnie, a nie tylko go wymijać zaliczając kolejne punkty docelowe.

I wreszcie mogę słuchać w drodze muzyki. I podcastów. Nie zagłusza ich silnik i wiatr.

Jak opisać doświadczenie jazdy rowerem daleko za miastem? Wczoraj słuchałem „Fields of Gold” przejeżdżając przez pola zboża. Wyobraź to sobie. Dotykasz ręką złotych kłosów, widzisz jak falują i czujesz wszystkie zapachy lata. Słuchasz tego, widzisz to, czujesz to. I jedziesz, ciągle jedziesz, do następnego kawałka świata.

Takie doświadczenie drogi jest możliwe tylko na rowerze. Motor jest za szybki, za głośny a ty na głowie masz kask a na rękach rękawiczki. Samochód? No co ty. Samochód jest po to, żeby przejechać jak najszybciej, dotrzeć i zapomnieć, a nie myśleć o jakichś-tam kłosach. Samochód jest nie po to, żeby jechać, tylko żeby dojechać. To już równie dobrze można w ogóle nie wychodzić z domu.

Zawsze lubiłem rower.

Ale rower elektryczny daje więcej. Nie tylko to, że duży zasięg. Że oszczędzam 100 złotych na miesiąc. Że mogę jeździć nie koncentrując się na własnym wysiłku. Niektórzy widzą to inaczej, ale dla mnie droga to nie siłownia.

Mi rower elektryczny daje głównie to, że silnik i prąd zamieniają mi konieczność wysiłku na możliwość wysiłku.

Człowiek, który może, a nie musi – to jest to, do czego dążę!

Paradoks polega na tym, że nigdy bym nie odkrył takiego urządzenia, gdyby usterki zdrowotne nie zmusiły mnie do pożegnania się z motorami, które były ze mną pół życia. Jak gitara.

Błogosławię więc przeciwności, które zsyła Bóg! I prycham na ograniczonych głupców, którzy uczą, że jak coś jest przykre i bolesne, to nie pochodzi to od Boga, ale od szatana. Gdyby Bóg był takim prymitywem jakimi go widzą ci nauczyciele, to zaprawdę powiadam wam: byłbym dziś ateistą.

Podziel się z głupim światem