No i się udało!

To raczej nieprawdopodobne, że ten dziki pomysł, który mi wpadł do głowy w górach Andaluzji, wypalił.

Nigdy by się to nie udało bez Huberta, który kupił nam na odległość motorki, jechał nimi w deszczu i zimnie, naprawiał co było do naprawienia i transportował z Gdańska do Katowic. Jeżeli przyjaciół poznaje się po poświęceniu, to jest to przyjaciel bezkonkurencyjny w kategorii „najlepsza przyjaźń”.

Kto próbował zaplanować dłuższe wakacje, ten wie że to nie takie proste. Człowiek potrzebuje do życia masę rzeczy: jeść, pić, spać, oddychać, i trzeba o tym pamiętać przy planowaniu. Poza tym jest zawsze problem pieniędzy: przerwa w życiorysie na dwa miesiące nie specjalnie buduje karierę. Pamiętam jak niechętnie patrzyli w firmach programistycznych na moje dziury w życiorysie w CV.

A wszystkie problemy robią się do kwadratu, kiedy w podróży biorą udział dwie osoby.

Ponadto zdrowy na umyśle człowiek przy planowaniu czegoś długiego i intensywnego bierze sobie jako priorytet pewność i bezpieczeństwo. Bo jedno słabe ogniwo w łańcuchu przygotowań potrafi zawalić cały wielki plan.

Zdrowy ów więc człowiek, gdyby chciał przez dwa miesiące jeździć po Polsce, to załatwiłby mocne, wygodne i najlepiej nowe motocykle. Do tego zapewniłby im ubezpieczenie, części zamienne, narzędzia, pokrowce i wszystko co tylko motocykl potrzebuje do szczęścia. No i oczywiście moc pojazdu musi być adekwatna do wymagającej trasy. Kiedy czytałem sobie o wycieczkach motocyklowych jakie rozsądni ludzie organizują, najczęstszą pojemnością silnika było 1200cm. Wszyscy mają na sobie ubranie warte ze cztery tysiące. I takie podróże trwają średnio z tydzień.

Ja miałem motorower o pojemności 50cm. Na początku nie miałem nawet lusterka. Dobrze, że kupiliśmy kurtki, bo w trasie do Poznania tak zamarzłem, że myślałem, że w ogóle nie dojadę.

Dominika z kolei nigdy wcześniej nie jeździła motocyklem. Żadne z nas nie miało prawa jazdy kategorii A, a kurs jazdy u Dominiki polegał na tym, że przez godzinę jeździła w kółko po parkingu.

Nie będę wymieniał reszty, ale możecie sobie wyobrazić w jakim klimacie cała ta pielgrzymka była zorganizowana. Nie zaplanowaliśmy wcześniej nic, co nie było absolutnie niezbędne. Wszystko co tylko się dało, planowaliśmy na bieżąco. Zazwyczaj nie wiedzieliśmy gdzie będziemy następnego dnia jechać ani spać.

Nie wzięliśmy ani namiotu ani śpiwora, więc każda awaria w rejonach zadupnych oznaczałaby… sam nie wiem co. Nie braliśmy tego w ogóle pod uwagę. Zresztą nie było nawet miejsca, cały bagaż, który mieliśmy ze sobą (przypominam: dwie osoby, dwa miesiące) mieścił się w bagażniku Burgmana 125.

Więc jeszcze raz powiem: udało się! Sto rzeczy mogło pójść nie tak i skończyć się katastrofą. Ale katastrofy nie było, a właśnie ta prowizoryczność pielgrzymki czyni osiągnięcie osiągnięciem.

Stawiam dwie dychy, że to była najbardziej godna podziwu motorowa wyprawa w lecie 2019 w Polsce. A jak mi ktoś powie, że on to miał osiągnięcie, bo dojechał do Hiszpanii i z powrotem w tydzień, to ja proponuję, żeby pojechał teraz motorowerem. Żeby wywalił namiot i śpiwór, wyrzucił większość bagażu, jechał w zwykłych dżinsach. I żeby wziął ze sobą dziewczynę, która nigdy wcześniej nie jechała na motocyklu. A, i oczywiście nie ma mowy o żadnym ubezpieczeniu. I tak przez dwa miesiące.

A jak wróci, to wtedy porozmawiamy sobie o znaczeniu słowa „osiągnięcie”.

Tak, żyjemy w strasznie wygodnych czasach. I właśnie na to lekarstwem jest pielgrzymka. Zachęcam, naprawdę zachęcam!

Nasza Pielgrzymka trwała od 28 czerwca do 3 września. Czyli mniej więcej 66 dni. Zaczęła się w Katowicach, a skończyła już w Hiszpanii, chociaż ostatni tydzień już bez motorków, więc można by powiedzieć, że się nie liczy.

Teraz, po tym wszystkim, dochodzimy powoli do siebie, czyli do stacjonarnego trybu życia. Mieszkaliśmy, jedli i spali w większej ilości miejscowości, niż przeciętny Polak przez całe życie, ale naprawdę starczy. Chwilowo o niczym innym nie marzę niż siedzieć w jednym domu przez dwa miesiące.

Czy ten stan mi się utrzyma, trudno powiedzieć. Podróżowanie w ten sposób jest jakąś formą narkotyku. Nie dziwię się, że wielu internetowych podróżników żyje w ten sposób. Mam wrażenie, że dla większości z nich to sposób na ucieczkę przed życiem. Będąc zawsze gościem, nigdy gospodarzem, nie da się zbudować niczego co wymaga czasu, wytrwałości, cierpliwości. Podróżnik długodystansowy nie ma nawet czasu myśleć długoplanowo, załatwianie kolejnego noclegu, rysowanie kolejnej trasy zajmuje większość czasu i energii.

Tak, jest to w pewnym sensie rozmienianie się drobne, inna forma efektu znanego z YouTube: bombardowania się bodźcami. Narkotyk umysłu.

Ale nie musi tak być. Są podróżnicy, którzy nie uciekają przed niczym – oni naprawdę odkrywają. Nie jadą z myślą, żeby gnać i zaliczać, ale po to, żeby poznać, odkryć, nauczyć się i kiedy podróż się skończy – wszystko to spożytkować.

Do takiego podróżowania zachęcam.

Co do mnie osiadam i biorę się znowu za działalność publicystyczną, twórczą i publiczną, póki energii starcza, wyobraźni nie zabraknie i patroni nie uciekną.

Możesz mnie więc w tym roku znaleźć tu:

Wszystkim, którzy śledzili stronę pielgrzymki, dzięki za towarzystwo! Zgłoszenia o obrazie uczuć religijnych zgłosiłem do UOUR (lub do Boga, jeżeli ktoś wybrał taką opcję), opowiem o nich przy okazji w którymś odcinku podcastu.

Podziel się z głupim światem