Właśnie wróciłem z Zakopanego, więc mnie teraz słuchajcie. Byłem, widziałem, opowiem.
Otóż było to tak: wstałem rano, patrzę za okno i widzę: Zakopane. Pogoda całkiem ładna, nawet i słońce widać.
Ale nie dałem się zwieść. Dwa dni wcześniej, w Poroninie, podróżniczka u której spaliśmy, powiedziała nam, że to normalne: rano słońce, po południu leje.
Postanowiliśmy iść w góry tego dnia. Zanim się zebraliśmy, deszcz już padał. Nie zaskoczyło mnie to ani trochę: od dwóch dni wiedziałem, że będzie padać. Skąd? Interdyscyplinarne Centrum Modelowania Uniwersytetu Warszawskiego mi powiedziało. Na stronie meteo.pl są mapy pogody, które sobie regularnie sprawdzam. Po co? Po to, żeby mnie deszcz nie zaskoczył, jak jeżdżę po Polsce motorowerem. Albo po to na przykład, żeby mnie piorun nie zabił w górach.
Wczoraj naczytałem się opowieści turystów pod tytułem „panie, kto to mógł przewidzieć, burza przyszła tak niespodziewanie”. No patrz pan, a ja wiedziałem od dwóch dni, że będzie deszcz i burza. Prorok jakiś? Geniusz?
Podejrzewam, że inni tak naprawdę też wiedzieli, że w górach są deszcze i burze. A śmieć twierdzić, że nawet to wiedzieli, że pogoda w górach może zmienić się bardzo szybko. Wnoszę to z faktu, że po pierwsze pruje się te informacje ludziom do głowy od wczesnych klas podstawówki, a po drugie większość ludzi spotkanych w trasie na Halę Gąsienicową miało przeciwdeszczowe odzienie. No i patrz pan: jednak nie wszystkich drogowców zima zaskoczyła.
W tym czasie kiedy zabiło pięć osób i raniło setkę innych, byłem w Zakopanem w drodze na Halę Gąsienicową. Nagle coś błysło i trzy sekundy później tak hukło, jakby mi ktoś petardą przy samym uchu strzelił. Dominika pierwszy raz taką burzę widziała. Robi wrażenie.
Tym bardziej robić musi wrażenie, kiedy się jest na szczycie góry, która jest podczas burzy najniebezpieczniejszym miejscem w Polsce. Szczyty są w ogóle bardzo niebezpiecznie w takich warunkach, ale Giewont to jakiś ponury żart: albowiem jakiś żartowniś wbił tam 15-metrowy metalowy krzyż. W jakim celu? Chyba tylko takim, żeby się napatrzeć z daleka jak rypie w niego piorun. Żeby tego było jeszcze mało, szczyt Giewontu jest wzmocniony stalą, żeby go turyści nie zadeptali za śmierć.
Więc walą teraz w ten szczyt pioruny z największą przyjemnością i turbują każdego, kto im się nawinie. Taka już natura pioruna. Niczyja to wina. Poza może winą tego bezmyślnego, nadgorliwego wyznawcy Pana, co wbił ten krzyż w Giewont, narażając życie co bardziej bezmyślnych lub pechowych turystów.
A jak dobrze wiecie, w Polsce raz postawionego krzyża nie da się już usunąć. Nigdy.
Jedyne co się da, to nie chwytać metalowych łańcuchów u podnóża takiego krzyża i nie robić sobie obok niego zdjęć w czasie burzy.
Wiedziałem to od zawsze, stąd też moje zdziwienie, kiedy się dowiedziałem, że piorun uderzył w dwadzieścia osób na raz, właśnie dlatego, że bawili się w popularną w Polsce grę w „jakoś to będzie„.
Tak, wiem, to wcale nie jest śmieszne. Śmierć to naprawdę mało rubaszna rzecz. Ale jakże świadomy, odpowiedzialny człowiek może nie ironizować i nie krzywić się sarkastycznie? Bo to głupota zabija, nie pioruny. To pewność siebie szerzy śmierć, nie pogoda. To brak wyobraźni kaleczy, nie kamienie Giewontu.
I powiem to jednoznacznie, właśnie dlatego, że konsekwencją są życie albo śmierć: ten kto w imię respektu dla zjawiska przedwczesnej śmierci powstrzymuje się przed piętnowaniem głupoty, która do tej śmierci prowadzi, ten nieświadomie staje się mordercą. Tak samo odpowiedzialnym, jak ten, co umieścił w najbardziej niefortunnym miejscu konstrukcję przyciągającą pioruny. Gdybyż ktoś wtedy zadał głośno pytanie „co zrobiłby Jezus?” Na pewno nie stawiałby krzyża na szczycie góry tak pełnej turystów, że trzeba nieraz i godzinę czekać w kolejce, żeby wejść na szczyt.
Zawsze ryzyko śmierci jest gdzieś przy nas, tuż obok, niedaleko. Bez sensu polować na winnych w świecie, gdzie byle cegła może spaść na głowę w najbezpieczniejszym miejscu. Ale po kiego grzyba powiększać ryzyko? Po cóż narażać siebie i innych? Po kija długiego grać tak namiętnie w „jakoś to będzie”?
– Burza przyszła niespodziewanie, w ciągu 15 minut – cytują w gazetach turystę.
– Pięć minut wcześniej robiłam sobie zdjęcie pod krzyżem – cytują turystkę.
Tak, byłem wtedy w tych górach, widziałem, że burza pojawiła się szybko. Ale czy piętnaście minut to za mało, żeby odejść od krzyża i puścić z rąk ten cholerny łańcuch? Co trzeba mieć we łbie, żeby przez dziesięć minut, kiedy widać, że nadciągają chmury, stać pod krzyżem i robić sobie zdjęcia?
Dlaczego w tym kraju ludzie zawsze czekają aż ktoś zginie, żeby zacząć się zachowywać jak dorośli?
Jak mówiłem, też byłem w tym czasie w górach. Wspinaliśmy się na Halę Gąsienicową. Burza się już skończyła, ale deszcz nie: lało cały czas. Zastanawialiśmy się czemu tyle karetek jeździ i dlaczego ciągle lata helikopter. Ale burzy już nie było, do szczytów daleko, więc szliśmy dalej. Doszliśmy do wysokości 1300m i… zawróciliśmy.
Dlaczego? No jak dlaczego? Deszcz, ślisko, nie najlepsze ubranie, nie najlepsze buty, więc fajnie było, ale starczy. Nie muszę zaliczać wszystkiego za wszelką cenę w każdych warunkach. Zeszliśmy zadowoleni w dół.
Ale pomyśl: czy gdyby tego dnia pioruny nikogo nie zabiły, to jakie komentarze by było pod taką relacją? Komentarze o braku ambicji, o tchórzostwie oraz że „my ze szwagrem to po pijaku w klapkach na Kasprowy”. Ale dziś zapewne dostanę pochwały za odpowiedzialność i ewentualne upomnienia, że w ogóle tam poszedłem w takich warunkach.
Tak jak mówiłem: dopiero kiedy ktoś zginie, ludzie zaczynają respektować rzeczywistość.
Dobrze przynajmniej, że mamy rząd i prokuraturę. Dziś czytam w gazecie, że prokuratura wszczęła już postępowanie w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci czterech osób. Nigdzie nie piszą przeciwko komu to postępowanie. Prokurator zdaje sobie sprawę, że prawdopodobnie przeciw nikomu, ale powiedziała, że to „z uwagi na ogrom tragedii, jaka się wydarzyła w górach„.
Słowa prokuratora wskazują na tyleż powszechny co absurdalny sposób myślenia: jak tragedia jest na tyle duża żeby trafić do gazet, to jakiś winny być musi. Nawet jak go nie ma.
Oczywistym podejrzanym są tu same ofiary. Ale nikt tego nie powie. Ofiary odpadają, bo jak wiadomo każdy kto w Polsce umarł przedwcześnie, niezależnie od powodów i okoliczności jest święty. I automatycznie jest poza jakąkolwiek odpowiedzialnością za cokolwiek. Nawet za siebie. Zwłaszcza za siebie.
I należy się zwracać do niego per „Poległy”.
Dlatego też z powodu całkowitego braku kandydatów, polska prokuratura wszczęła śledztwo przeciwko piorunowi.
Jak mawia Homer Simpson: śmieszne bo prawdziwe.
Ja wyjeżdżam. Sorry, ale już nie mam siły na to patrzeć. Wolałbym płakać a nie mogę się nie śmiać. Nie mogę, bo płacz utwierdza ludzi w tym tragicznym stanie mentalnym, a śmiech woła o zmiany. Kto się dziś nie śmieje, ten woła o jeszcze. Ale jak się tu śmiać? No jak?
Nie wiem jak wy, ale ja mam serdecznie dość takiego sposobu na życie: od katastrofy do katastrofy, a w międzyczasie: jakoś to będzie. Nie umiem nie widzieć, nie myśleć, nie rozumieć.
I to tyle relacji z Zakopanego.