Wczoraj nastąpiło ważne wydarzenie, od którego może zależeć to, czy za parę lat będziemy sobie żyli w miarę wygodnie czy będziemy w głębokiej dupie. To znaczy: w biedzie.

Otóż najsilniejsza gospodarka Europy, Niemcy, nie zdołała sprzedać 10-letnich obligacji. Czyli inaczej mówiąc: ci, którzy mają pieniądze, nie chcieli ich niemieckiemu rządowi dać.

Fakt, że te obligacje nie dawały dużego zysku: były oprocentowane poniżej 2%. Ale zawsze tak było i kupców nie brakowało. Bo zysk może i mały, ale za to pewny. W końcu to Niemcy. Nie zawalą się.

Tyle, że chyba właśnie przestał być aż taki pewny.

A co nas to wszystko obchodzi?

Obchodzić nas powinno o tyle, że z powodu braku świeżej gotówki na płacenie bezrobotnym, emertom, nauczycielom oraz wszelkim nierobom, którzy tylko udowodnią, że są biedni i im się należy, Angela Merkel może zmięknąć i zgodzić się na dodrukowanie euro, żeby pokryć deficyt.

A ponieważ jakiś idiota wpadł na pomysł, żeby zrobić globalną walutę, kryzys związany z upadkiem waluty, zamiast być ograniczony do jednego kraju, rozlezie się wszędzie.

Krótka historia solidarności europejskiej do tej pory:

Zaczęło się od tego, że dobroduszna Grecja rozdawała euro leżącym do góry brzuchami obywatelom. Potrzebującym, ma się rozumieć. Któregoś dnia nagle się obudziła i mówi: „Oops! Pieniądze nam się skończyły”.

Wtedy przyszli Niemcy i mówią: „niedobrze, pożyczyliśmy im tyle, że jak nam teraz nie oddadzą, to za chwilę sami będziemy kaput”. Więc idą do Greków i mówią: „bitte, macie tu trochę euro, tylko nie leżcie już tak do góry brzuchami, bo wstyd”. Na to Grecy wstają radośnie, otwierają wino i idą tańczyć. Następnego dnia leżą dalej, bo mają kaca, a poza tym po co mają brać się do roboty, skoro przecież mają pieniądze.

W tym samym czasie Portulagia, Hiszpania i Włochy patrzą uważnie co się dzieje, bo za chwilę będą w tej samej sytuacji. Notują więc sobie dokładnie wszystko, żeby wiedzieć jak zrobić ten sam numer co Grecja (czyli wydymać kogoś, kto jeszcze ma pieniądze) aby móc poleżeć bykiem jeszcze z rok dłużej.

W międzyczasie premier Berlusconi, który prowadził Italię w tryumfalnym opieprzaniu się jeszcze wtedy, kiedy po ziemi biegały dunozaury, dochodzi do wniosku, że nie jest dobrze siedzieć na szczycie budynku, który za chwilę się zawali. Katapultuje się więc w błyskotliwym stylu i z okrzykiem „ciao bambina!” udaje się w nieznanym kierunku, ale z całą pewnością gdzieś, gdzie czeka na niego jaccuzi i kilka ładnych panienek z pięknym włoskim zarostem.

Pierwsze szczury zaczynają uciekać z okrętu.

Tymczasem szefowie agencji ratingowych, które zajmują się wyceną wiarygodność państwowych obligacji, przeżywają istne katusze. W ich mózgach toczy się bowiem walka pomiędzy tym, co im całe życie wmawiano – że państwa nie mogą zbankrutować – a zdrowym rozsądkiem, który wrzeszczy w niebogłosy wyrywając sobie włosy z głowy, żeby do cholery przejrzeli na oczy. I tak, szefowie agencji z wielką niechęcią i wyraźnie wbrew sobie, obniżają ratingi obligacji państw Europy.

Jeszcze nie toniemy. Na razie tylko szanowane autorytety stwierdziły głośno, że poziom wody się podniósł z poziomu AAA do BBB. Ale nie ma powodu do paniki.

I tutaj dochodzimy do miejsca, gdzie po kilku grubszych transferach euro z jednego worka bez dna do drugiego, zaczyna brakować pieniędzy nawet tym, którzy je mają. Zaczyna brakować też chętnych do kupowania najpewniejszych papierów dłużnych w Europie – czyli najpewniejszej teoretycznie inwestycji w czasach kryzysu. Hm, a może po prostu nie mają już pieniędzy?

Europa staje właśnie przed wizją drukowywania pieniędzy.

Ale co nas to wszystko obchodzi? Niech sobie drukują euro. Niech ich zeżre inflacja. My przecież my mamy złotówki.

A otóż obchodzi nas. Bo:

  1. Mamy premiera, którego ktoś zahipnotyzował, bo tym jedynie można wytłumaczyć jego maniakalną chęć zamiany polskiej waluty na euro
  2. Jeżeli euro zmięknie, to przyszła pomoc finansowa dla Polski, wyżebrana bohatersko przez przywódców kraju po to, żeby było co rozdawać polskim bezrobotnym, emerytom i wszelkim nierobom, będzie równie rozmiękczona i może nie starczyć, a to się skończy z kolei drukowaniem złotówek

W obu przypadkach dostaniem w dupsko, mości panowie…

Zapewniam wszystkich i każdego z osobna, że jak raz zacznie się w Europie inflacja, to nie skończy się długo. Będziemy biednieć z dnia na dzień, aż wszyscy będziemy w ruinie.

Zapewniam też wszystkich, że nie zależnie od tego czy was to wszystko obchodzi czy nie, wy na tym ucierpicie najbardziej. A im mniej rozumiecie co się dzieje, tym bardziej was dupsko będzie bolało.

Radzę więc czytać.

Angela Merkel zapewne pamieta z historii do jakiego stopnia inflacja zrujnowała Niemcy po I Wojnie Światowej i kto dzięki temu doszedł do władzy. Może dlatego sprzeciwia się beztroskiemu dodrukowywaniu euro w ramach „pomocy finansowej”, „rekapitalizacji”, „pakietu pomocowego” czy jak to chce sobie jeszcze nazwać. Należą jej się wyrazy uznania.

A dzień, w którym zacznie się w Europie drukować pieniądze bez pokrycia, rozpoczynając tym spiralę inflacji, należy zapamiętać i upamiętnić. Będzie on kiedyś w podręcznikach. I będzie jak znalazł, kiedy przyjdzie uczyć dzieci najnowszej historii.

W międzyczasie proponuję pokłócić się o to, co ma zagrać na koniec orkiestra na Titanicu.

W końcu jakoś trzeba spędzić te ostatnie lata przed upadkiem Eurolandu.

Podziel się z głupim światem