Poszedłem na pocztę wysłać książkę. Tym razem osobiście, bo sklepikarka wyjechała.

Na poczcie siedem osób i pięć okienek, z czego dwa czynne.

– Chce pan za potwierdzeniem? – pyta pocztówka*.
– Nie – powiedziałem, bo naszła mnie chęć na ryzyko.

Pani grzebie w komputerze, patrzy na coś, myśli. W końcu mówi:

– W środku jest coś cennego?
– Nie.

Potem jeszcze o coś zapytała, w końcu zważyła, przykleiła znaczki. I nagle pyta:

– A może chciałby pan coś u nas kupić? Doładowanie może?

Nie chciałem robić pani przykrości, więc nie parsknąłem śmiechem. Rano było, więc kto wie, może wyglądałem na takiego co nie umie doładować telefonu przez internet.

– Cienkopis potrzebuję – przypomniałem sobie. I to był błąd.

Pani zrobiła dziwną minę, po której nie mogłem poznać czy się ucieszyła czy wręcz przeciwnie. Po czym zaczęła, nic nie mówiąc, szukać przyrządów do pisania. Nie znalazła.

Wciąż nic nie mówiąc wstała i poszła do najdalszego okienka i zaczęła tam robić mały remanent. Upłynęły dobre dwie minuty zanim wróciła z trzema przyrządami do pisania i karteczką, żebym sobie mógł osobiście wypróbować.

Ta nieporadna próba komercjalizacji Poczty Polskiej tak mnie rozczuliła, że z litości postanowiłem koniecznie coś od nich kupić. Czułem się jak dumny ojciec, który patrzy jak jego siedmioletni syn próbuje dzielnie ugotować obiad z surowego ziemniaka i dwóch marchewek.

– Ten jest fajny. Ile kosztuje?

– To ja muszę zeskanować – powiedziała pani z ciągle tą samą miną.

Wzięła ode mnie cienkopis, zeskanowała i patrzy w komputer jakby tam właśnie leciał film porno z jeżozwierzem w roli głównej. Domyśliłem się, że coś poszło nie tak. Ale ona dalej się patrzy. Wreszcie, stwierdziwszy, że cena jej się jednak nie objawi, wzięła się za klawiaturę.

O tym jak panie na poczcie piszą na klawiaturze krążą już legendy, więc opisywać nie będę. Dość powiedzieć, że trwało to dłużej niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.

W końcu pani się poddała. Wstała i poszła do tego samego okienka co poprzednio, tym razem zapytać po ile ten cienkopis.

W międzyczasie druga pani, obsługująca od pięciu minut klienta w okienku obok, zajęła miejsce mojej pani, bo u niej komputer nie działał, tusz się skończył, papieru nie dowieźli, albo cholera wie co.

Moja wróciła z wyprawy, wepchała się obok tamtej i mówi:

– Dwa pięćdziesiąt.

Odetchnąłem.

Biorąc pod uwagę ilość czasu i pracy, której wymaga sprzedanie przyboru do pisania, byłem pewien, że zapłacę cztery razy tyle.

Martin Lechowicz

* – nie wiem jak się nazywa pani pracująca na poczcie, ale skoro pani zapowiadająca pogodę to „pogodynka” to pani pracująca na poczcie może się nazywać „pocztówka”.

Podziel się z głupim światem