Często tak bywa, że dobre, wybitne rzeczy są mało znane.
W teorii („rynek doskonały„) tak być nie powinno. Ale w praktyce tak jest.
Opowiem wam o paru miejscach w Polsce z najlepszymi rzeczami do jedzenia. Ogólnie bardzo lubię jeść poza domem. Opłaca się, mimo, że drożej niż ugotować coś samemu.
Głupio gadam?
Nie ja głupio gadam, tylko ty źle liczysz. Czas kosztuje. Jeżeli moja godzina czasu jest warta, powiedzmy, 20 złotych, to bardziej mi się kalkuluje zjeść na mieście, zapłacić tyle samo i oszczędzić godzinę swojego czasu. Bo ja jestem może dobry w kilku rzeczach, ale w gotowaniu to akurat są znacznie lepsi. I mają narzędzia. I czas. I doświadczenie. I ludzi. Więc wolę skorzystać z ich pracy, tak jak inni korzystają z mojej.
Jeść na mieście się po prostu opłaca.
Zwróćcie uwagę, że w bogatych społeczeństwach o wiele częściej się je poza domem niż w biednych. Tam ludzie zdają sobie sprawę z ceny czasu i z korzyści wynikającej ze specjalizacji.
Dzięki temu fenomenalny kuchacz Dave i doskonały fryzjer John obaj jedzą fantastycznie i wyglądają świetnie. Bo się wymieniają. Podczas gdy Jurek i Wojtek obaj umieją i ugotować i się ostrzyc. I obaj jedzą, ale marnie. Obaj, wyglądają, ale tak sobie. A tracą na jedno i drugie o wiele więcej czasu niż Dave i John.
Dlatego w Polsce pracuje się dużo i ma z tego niewiele, a w Anglii pracuje się mniej, a ma z tego znacznie więcej.
Więc kopnij w dupę każdego, kto ci powie, że mężczyzna powinien znać się na wszystkim.
Nie słuchaj go. To dureń.
Znaj się na kilku rzeczach, ale za to bardzo dobrze! Wtedy wymienisz się tym z innymi i będziesz miał za to inne rzeczy. Też bardzo dobre.
Ogólna zasada w życiu jest taka: im lepiej znasz się na tym co robisz, tym lepsze rzeczy dostaniesz w zamian.
A teraz kilka moich znalezisk.
- Kraków, Babcia Malina – królowa kuchni tak zwanej domowej. Medalion z kurczaka, talarki ziemniakowe, surówka – nigdzie nie znalazłem lepszej wersji. Placki po węgiersku – jadłem wiele takich, ale nigdzie nie zbliżyli się do poziomu szanownej Babci.
- Kraków, cukiernia koło Chełmońskiego (Niska 21) – najlepsze pączki i kremówki w Krakowie. Długo nie wiedziałem, że są najlepsze, bo to była cukiernia koło mojego liceum. Chodziłem tam na długiej przerwie co drugi dzień. Dopiero po długim czasie zorientowałem się ze zdziwieniem, że we wszystkich innych cukierniach pączki nie są tak ciepłe, świeże i miękkie, a kremówki są zawsze zbyt tłuste albo przesłodzone i z tanich surowców. W okolicy były jeszcze 3 inne cukiernie, zresztą – istne zagłębie cukierniane.
- Kraków, McDonald’s na Floriańskiej – nie ze względu na jedzenie, tylko na miejsce. To najładniejszy McDonald’s w Polsce. Fantastycznie wpasowany w podziemia, które już tam były zanim powstało USA, w którym Mr McDonald’s się urodził.
- Kraków, Różowy Słoń – jest tani. I ma rewelacyjne naleśniki. I fajny, komiksowy klimat. Prosty, studencki i bardzo sympatyczny. Chyba, że się zmienił odkąd tam ostatnim razem byłem, minęło już kilkanaście lat.
- Kraków, CK Pub – pubów i kawiarni jest w Krakowie bardzo dużo, ale ten jest inny. Nie jest ciasny (jak wszystko w Krakowie) i pędzi własne piwo. Jasne, mętne, przyjemnie wyważone w smaku. Piwo to najlepiej kupować na rury. Dosłowne rury. Pani przynosi rurę i nadziewa ją na taki specjalny kranik. I sobie lejesz do szklaneczki ile chcesz. W środku miejsca jest mnóstwo, ale ludzi tam pełno. Wpadajcie ze znajomymi, najlepiej liczną bandą, która lubi głośno gadać w klimacie cesarsko-królewskiej Galicji.
- Oświęcim, pizzeria Rapsodia – w życiu byście nie pomyśleli, że w takim małym mieście są aż tak dobre rzeczy. Pizza w Rapsodii jest charakterystyczna, ale trudno mi opisać na czym polega różnica. Kojarzy mi się bardzo z oregano. Pieczarkowe wersje polecam szczególnie, nie wiem co oni robią z tymi pieczarkami, ale nigdzie na pizzy nie jadłem lepszych. To też jedyne miejsce jakie znam, gdzie kelnerki używały do zbierania zamówień palmtopów (ciekawe czy się przesadły na smartphone’y). Właściel Rapsodii jest tym rodzajem człowieka, który stawiam za wzór przedsiębiorcy. Rzeczowy, pracowity, świetny organizator, ale jednocześnie bardzo skromny i wyjątkowo ciepły dla ludzi. Trochę się zdziwiłem, że człowiek z tak wielkim sercem może być jednocześnie dobrym biznesmenem.
- Warszawa, pączkarnia na Górczewskiej – na Górczewskiej, niedaleko skrzyżowania ze Staszica ukrywa się najdziwniejsza cukiernia, jaką widziałem. Najdziwniejsza, bo tylko, że nie reklamuje się nigdy i nigdzie, nie ma jej na mapach, to do tego sprzedaje tylko jeden towar: pączki. Nic więcej. Przychodzisz i masz tylko jeden wybór. Nie mówisz więc, czego sobie życzysz, tylko mówisz ile. Albo możesz pokazać na palcach. Sklep nie tylko istnieje, ale kwitnie, klientów jest zawsze pełno. Dlaczego? Bo ma najlepsze pączki w Warszawie. Lepsze niż te w Krakowie, lepsze niż u Bliklego, noż idealne. Mówiłem: moc specjalizacji. Jak się robi tylko jeden produkt, to trudno żeby ten produkt nie był dobry. Oczywiście zawsze są super-świeże. Mieszkałem niedaleko, więc jadłem je jak opętany.
- Warszawa, pączki na Chmielnej – zawsze świeże, ciepłe pączki, które niewiele ustępują tym wyżej. Mają jednak tego plusa, że są w tym miłym „uliczkowym” centrum Warszawy (bo Warszawa ma wiele „centrów”) i że jest wiele urozmaiceń pączkowych do wyboru. Nie przegap jak będziesz w Warszawie! Tą pączkarnię wskazał mi Olo Zioło (były kandydat na senatora z resztą), który to czyn cenię sobie wyżej niż całą jego pożyteczną działalność społeczną. Taki pączek uszczęśliwia znacznie bardziej niż zmiany w PZPN!
- Warszawa, pizzeria Michelangelo na Woli – jedna z ciekawszych pizerii. Wchodzi się przez zadupne podwórko na pięterko, za oknem widok na dach obsrany przez gołębie. To minusy. Plusem jest fantastyczna pizza, trudna do znalezienia w Warszawie, bo autentycznie włoska. I nic to dziwnego, bo prowadzi ją Włoch. Włoskie pizze we Włoszech dzielą się na te restauracyjne i te uliczne (w wielkich, ociekających oliwą kawałkach, gdzie się nie oszczędza na niczym). Tutaj jest ta wersja restauracyjna. Do południa mieli cudne zniżki, potem ceny robią się adekwatne do jakości. Fajne miejsce na czytanie do pizzy.
- Lublin, bistro w Tesco na Orkana – to nie pomyłka. W ostatnim miejscu, w którym bym się spodziewał, odkryłem żarcie tak dobre, że wytrzyma porównanie do Babci Maliny. I jest to o dziwo, żarcie na wagę. Nie jestem fanem plastikowych widelców i papierowych talerzy, ale kurczakowe polędwiczki klasyfikują się tutaj zaraz za KFC i medalionem u Babci Maliny. A tanie toto jak cholera! Wybór duży więc jedno lepsze, drugie gorsze, ale więcej niż połowa tego co tam próbowałem jest nie tyle bardzo dobra, co wybitna. Pierogi z drugiej strony są raczej marne. Ale wszystko co z kurczaka zadziwia. Najlepszy wybór na dobry obiad na mieście, jeżeli mieszkasz w Lublinie. I nikt mi nie wmówi, że sam zrobi lepsze w domu.
- Lublin, cukiernia „Czekoladowy” – nowe odkrycie, kilka dni temu dosłownie. Nie mają tam pączków ani kremówek, tylko ciasta. Dwa razy droższe od zwykłych ciast w zwykłych cukierniach, ale lepsze wielokrotnie. Zjadłem tu najlepszy sernik na świecie. A ja nawet nie lubię specjalnie serników. Spróbowałem po prostu kawałek i poczułem dysonans poznawczy, bo umysł mówił mi, że to niemożliwe, żeby zwykły sernik miał tak fenomenalny, delikatny smak. Są tak pewni swojej jakości, że mają do spróbowania spore kawałki tych swoich ciast, mimo, że mini-kółko sernikowe kosztuje 12 złotych. Boję się tego próbować. Dotąd spróbowałem dwa – i oba zaraz kupiłem. Słynny Blikle robi świetne jakościowo ciasta, wiem, jadałem. Ale przegrywa w starciu. Ten lubliński sernik to jest już przesada – smakuje jak jakiś import z prywatnych zapasów Pana Boga. Człowiek nie wie czy to kroić czy się do tego modlić.
Tyle wybranych cudów, ukrytych pereł żarcia na mieście.
Jest tego więcej, ale na dziś starczy. Już i tak za długo trajkotam. Na pewno znacie więcej takich odkryć: błagam, piszcie w komentarzach!
Ale proszę nie o ulubione, przyzwoite, dobre, ani nawet bardzo dobre – proszę tylko o wybitne, niepowtarzalne, zakakujące i wyjątkowe!