Jan Fijor napisał na swoim blogu, że bitcoin nie służy wolności. Bo „elektroniczny pieniądz łatwo poddać kontroli„.

Janek to doświadczony przedsiębiorca i warto go słuchać. Ale na temat bitcoina opowiada głupoty. A to z tego powodu, że nie rozumie zupełnie jak to działa. Operuje na błędnych skojarzeniach (bitcoin = elektroniczny odpowiednik pieniędzy). Jak większość ludzi zresztą.

Błędne myślenie bierze się najczęściej z niezrozumienia, a niezrozumienie ze złego używania pojęć. Skoro mało kto potrafi wytłumaczyć po ludzku co to jest ten cały bitcoin, toteż zwykły człowiek próbuje to jakoś zrozumieć po swojemu. I bywa, że rozmija się w tym swoim rozumieniu z rzeczywistością.

I nie ma się co dziwić. Bo z tego technologicznego bełkotu jaki możemy usłyszeć w rozmowach „fachowców” faktycznie nic nie idzie zrozumieć.

Żeby więc głupot nie słuchać i głupot nie powtarzać, ustalmy raz a porządnie jedną rzecz: bitcoin to NIE JEST elektroniczny pieniądz!

Dziwne? A jednak upieram się, że nie można absolutnie traktować tego jak pieniądza. Bo przede wszystkim pieniądz to jest coś, co można MIEĆ. A bitcoina nie można MIEĆ.

W bitconie nie ma żadnych kont. Nie ma odpowiednika banków. Nie ma odpowiednika portfeli. Bitcoin to nie jest elektroniczny zapis tego kto ile ma. Tak by było, gdyby to był elektroniczny pieniądz. Ale w przypadku bitcoina ani nie ma „kto”, ani nie ma „ma”.

Bitcoin to jest nic więcej jak jedna wielka, całkowicie jawna lista transakcji.

Janek napisał na blogu: „już dziś wiadomo, kto i ile bitcoinów kupił/sprzedał„. Trudno o coś bardziej błędnego. Wiadomo, owszem, ale nie kto ile bitcoinów kupił/sprzedał, tylko ile kto kupił/sprzedał dolarów/złotych/euro. Jak wiemy, państwa kontrolują swoje waluty, więc przejścia graniczne między światem bitcoina a światem walut mogą swoimi ludźmi obstawiać. I często tak robią.

Natomiast kto ile bitcoinów komu wysłał w obrębie systemu bitcoina, to wiadomo tylko wtedy, kiedy ten kto wysyła chce, żeby było wiadomo. Lub wtedy, kiedy o to zupełnie nie dba a ktoś inny długo, umiejętnie i pracowicie będzie próbować go wyśledzić.

To wszystko stanie się jasne, kiedy zrozumiesz naturę tej bitcoinowej listy transakcji.

Otóż w systemie bitcoin nie ma nazwisk ani loginów. Podmiotem transakcji nie jest osoba, ale coś co z braku lepszego słowa można nazwać „kontem”. Ale nie „czyimś kontem” – po prostu „kontem”. Technicznie rzecz biorąc „konto” to długa, nudna i nic nikomu nie mówiąca liczba.

Kim jest ta liczba? Nikim. Jaki człowiek za nią stoi? Żaden. To po prostu liczba.

I ta liczba może dostawać pieniądze albo wysyłać pieniądze do innej liczby.

I to jest cały system bitcoina. Tak działa.

Na czym polega więc „posiadanie” bitcoina? Na tym, że umiesz sprawić, żeby ta liczba wysłała jakąś sumę do innej liczby. I na tym się kończy cała twoja kontrola.

Kto może kazać jednej liczbie, żeby wysłała coś drugiej liczbie? Tu się zdziwisz: każdy! Ja, ty, Fijor, rząd – kto tylko chce!

W klasycznym systemie finansowym każdy rodzaj konta jest przypisany do osoby. Tylko ta osoba ma prawo do pieniędzy zgromadzonych na tym koncie i tylko ona ma prawo je wysyłać.

W systemie bitcoin „konto” nie jest przypisane do osoby. Każda osoba ma prawo do każdego „konta”. Już sam ten fakt pokazuje, że o bitcoinie trzeba myśleć zupełnie inaczej niż o elektronicznym pieniądzu.

A liczba, czyli „konto”, istnieje sobie na liście transakcji jako podmiot transakcji. Ale jeżeli chcesz coś wysłać z takiej liczby do innej liczby, musisz dopisać to do listy transakcji. A to z kolei wymaga udowodnienia, że znasz hasło, które jest do tej liczby przypisane. Ponieważ transakcja jest jawna, tysiące świadków będą sprawdzać czy hasło pasuje. Jeżeli się okaże, że nie pasuje, oświadczą, że transakcja jest nieważna. Jak pasuje, to na mocy potwierdzeń niezależnych świadków, transakcja jest ważna i staje się odtąd niezmienną częścią historii finansów świata.

A tak na chłopski rozum wyobraź sobie, że istnieje gdzieś kura, która na podane hasło znosi jajko. Jak znasz hasło, to możesz mieć w kiedy chcesz jajecznicę. Kura sobie chodzi gdzie chce a każdy, kto tylko ma ochotę, może do takiej kury podejść i spróbować szczęścia.

Cały problem polega na tym, że ludzie mówiący o „elektronicznych pieniądzach” zakładają, że to ta kura do kogoś należy. Otóż właśnie nie należy – kura należy do wszystkich. Kura jest wspólna, dostępna i wolna. Wszyscy dbają, żeby żyła wiecznie. Zabić się jej nie da, bo istnieje w milionie kopii. Zakazać dostępu się nie da, bo trzeba by wyłączyć cały internet na ziemi i nie dopuścić do powstania nowego.

Bitcoin to stado takich kur. Nikt ich nie posiada. Ale każdy wie gdzie jest ta kura, do której zna hasło. Nikt inny nie wie, że on wie, bo niby skąd ma wiedzieć? Kura sama z siebie jest niczyja, ale de facto jest pod kontrolą tego, kto zna hasło. Jeżeli zdradzisz komuś hasło, to dałeś mu tym samym wszystko co ta kura znosi. Ale czy stał się on właścicielem czegokolwiek? A czy tym byłeś właścicielem czegokolwiek? Tu nie ma żadnych umów, aktów własności, praw ani egzekutorów tych praw – istnieje tylko znajomość haseł albo nieznajomość haseł. A nad zasadami działania kurnika czuwają zgodnie wszyscy, którzy chcą korzystać z kur.

Czy w takiej sytuacji da się udowodnić komuś, że ma władzę nad którąś kurą? No chyba nie. Co, przeszukasz mu głowę i udowodnisz, że zna hasło? Więc jak państwo miałoby cokolwiek kontrolować skoro nie jest nawet w stanie ustalić co kto ma?

Jedyne co można zrobić to udowodnić, że ktoś POWIEDZIAŁ hasło kurze na ucho. Tak, to się da zrobić.

Ale pamiętajmy, że mówimy o internecie. Zidentyfikowanie kogoś, kto nie chce być zidentyfikowany, jest praktycznie niemożliwe. Jeżeli ten ktoś popełni błędy, wtedy po miesiącach albo i latach pracy i wydaniu ciężkich pieniędzy, grupa fachowców jest w stanie go wyśledzić.

No tak, tyle że rozmawiamy co stu tysiącach transakcji dziennie. Pomysł, że służby państwowe będą w prowadzić dochodzenie w sprawie KAŻDEGO jest tak absurdalny, jak pomysł, że państwo dokona inwentaryzacji wszystkich naszych włosów. Gdyby się wykryło w ciągu roku stu ukrywających się internetowych anonimów, to byłby wielki (i drogi) sukces. A mówimy o konieczności ustalenia identyfikacji setek milionów ludzi.

W systemie bitcoina państwo nie może kontrolować podaży pieniądza. Z banalnego powodu: wysyłać bitcoiny można tylko z tego, co się wcześniej dostało. W systemie nie ma „zbiorników z pieniędzmi” do których można dolać. Nie ma kont bankowych, nie ma portfeli, nie ma kieszeni.

Nie istnieje żadna techniczna możliwość wysyłania komuś pieniędzy znikąd. Każda taka próba będzie po prostu odrzucona przez większość. No chyba, że się tą większość przekona, ale już widzę jak pół świata na pytanie pytanie ankietowe „czy chcesz żeby wartość twoich pieniędzy spadła” odpowiada „tak, oczywiście”.

W odróżnieniu od systemu „elektronicznych pieniędzy” (np. PayPal) bitcoin nie ma centralnego miejsca, gdzie zapadają decyzje. Pojedyncza transakcja przy użyciu bitcoina wygląda tak, jakby dwie osoby przekazywały sobie pieniądze w obecności miliona świadków. Każdy z tych świadków zapisuje, że transakcja miała miejsce i każda pilnuje, żeby nikt inny nie oszukiwał. W przypadku rozbieżności decyduje zdanie większości.

Co, jeżeli ktoś spróbuje jednak wpuścić niedopuszczalną transakcję? Wtedy milion świadków mówi: „transakcja nieważna”. Bo gwarantem działania całego systemu jest jednomyślna zgoda świadków.

Jan Fijor widzi zagrożenie, że państwo będzie mieć „władzę nad elektronicznym pieniądzem„. Nad bitcoinem, znaczy.

Poważnie? A jaką?

Jak, że pytam kulturalnie, państwo może mieć władzę nad systemem finansowym, w którym nie istnieją podmioty finansowe, konta przypisane do tych podmiotów, nie ma koncepcji posiadania pieniądza, nie da się generować nowych pieniędzy i nie da się zmienić odgórnie zasad działania?

Nie można. System jest tak skonstruowany, że wszystkie zmiany muszą być przyjęte przez wszystkich uczestników. Każdy nowy uczestnik systemu staje się jednocześnie gwarantem nienaruszalności systemu.

Jak, powtarzam grzecznie, państwo może w taki system w ogóle ingerować? W jaki sposób miałoby kontrolować, śledzić, wpływać albo zabronić?

W bitcoinie nie ma kont. Nie ma banków. Nie da się zamrozić. Nie da się zabrać. Zbudowano system, w którym nie są koniecznie ani prawa własności ani egzekutor. Zamiast prawa własności jest informatyka i kryptografia a zamiast egzekutora sami uczestnicy systemu.

Bitcoin to NIE SĄ elektroniczne pieniądze.

Biorąc jeszcze do tego pod uwagę, że w sekundę można stworzyć nowy podmiot transakcji (założyć nowe „konto”) a w minutę wysłać ile się chce z innego kontrolowanego „konta”, i biorąc pod uwagę, że może to zrobić każdy człowiek na świecie z każdego komputera świata w każdym kraju świata, a cały ten proces można łatwo automatyzować, praktyczna możliwość kontroli państwa nad system bitcoina wynosi zero.

No, chyba że kontrolą nazwiemy sytuację, w której ludzie dobrowolnie dają służbom państwowym dostęp do swoich pieniędzy. Ale wtedy to nie jest kontrola.

Jan Fijor myli się więc na całej linii. Bitcoin służy wolności. I to jak!

Sprzyja wolności finansowej w dokładnie taki sposób, w jaki internet sprzyja wolności przepływu informacji. Zakazywać państwo może i jednego i drugiego, prawda. Ale i jedno i drugie będzie z natury nieskuteczne.

Oczywiście dla tych, którzy chcą.

Podziel się z głupim światem