Leje.

Leje jak jasna cholera. Bez przerwy. Powinienem teraz jechać w kierunku Bydgoszczy. Ale jechać 200km motorowerem w takim deszczu to głupi pomysł. Więc siedzę i czekam aż przestanie lać. Od rana nie przestało ani na minutę.

W międzyczasie napisał do mnie YouTube.

Napisał tak:

Drogi użytkowniku completelyunprofessi,

Twój film wideo Ballada o Łukaszu Podolskim (www.nawalony.com) może zawierać treść, która należy do właściciela UMPG Publishing lub jest przez niego licencjonowana.

Podrapałem się w głowę o jaką treść może chodzić. Treść piosenki to akurat napisałem sam. Oprócz pierwszych kilku słów. Zapewne więc chodzi o muzykę. Chociaż to trochę dziwne nazywać muzykę treścią.

No to zobaczymy teraz czy potężna Universal Music Publishing Group weźmie mikroskop i pochyli się nad biednym małym Martinem gdzieś w biednej małej Polsce, żeby domagać się od niego swoich słusznych praw.

Na wszelki wypadek więc polecam ostatni raz posłuchać Ballady o Łukaszu Podolskim zanim przewrażliwiony YouTube ją zdejmie z anteny. I będę musiał teraz mówić, że mam na YouTube 8 milionów wejść, zmiast 9. To przykre. Ale cóż, easy come, easy go.

Może zresztą jej nie zdejmą. W końcu piosenki Ala Jankovic’a nie wywalili, a też wykorzystuje treść, która należy do UMPG. Dokładnie tą samą, zresztą.

Zbiegiem okoliczności Maciek Miasik napisał ostatnio kilka wpisów na temat własności intelektualnej. Jest to jeden z ludzi, którzy w takie rzeczy nie wierzą, takich rzeczy nie uznają i takich rzeczy nie chcą.

Wpis ma tytuł „własność intelektualna to oksymoron„. Hm, ja w tym tytule oksymorona nie dostrzegam. Morona to jeszcze, owszem. Ale oksymorona – nie.

Dostrzegam natomiast oksymoron w określeniu „wolnościowiec przeciwko prawom autorskim”. Widzę bowiem sprzeczność w nie uznawaniu własności intelektualnej, a jednocześnie uznawaniu zasady wolności umów. Inaczej mówiąc, nie rozumiem jak ludzie mogę twierdzić, że jedna osoba ma prawo zawierać z drugą takie umowy jakie tylko chce (więc i na przykład zakaz kopiowania, rozpowszechniania itd), a jednocześnie uważać, że copyrightu nie powinno być i de facto w ogóle nie ma. No to jak w końcu? Mogę się z kimś umówić jak chcę, czy nie? Zdecydujcie się.

Argumenty za „wolnością kopiowania” są takie same jak i za wolnością zabierania – bo sprowadzają się to do stwierdzenia, że skoro mogę coś mieć, to powinienem mieć prawo to mieć. Inaczej mówiąc: jak mogę zabrać nieprzypięty do słupa rower, to mam prawo go sobie zabrać i sprzedać. A jak mogę skopiować i sprzedać książkę, to też mam prawo skopiować i sprzedać książkę.

Ludzie, czy to tak trudne do pojęcia, że własność to nie fizyczna możliwość dysponowania, ale prawo do dysponowania?

I dotyczy to w równym stopniu roweru, marchewki, co i tekstu piosenki. Bo własność to nie fizyczna kontrola nad czymś, ale prawo, które określa w jakim zakresie mogę czymś (czymkolwiek) dysponować.

Kiedy coś zmienia właściciela to nie oznacza, że przechodzi fizycznie z rąk do rąk. Kiedy kupujesz samochód, to nie czynisz tego przecież w momencie kiedy wsiadasz do środka, ale wtedy kiedy podpisujesz umowę przyznającą ci prawa dysponowania samochodem, których jednocześnie poprzedni właściciel się zrzeka. Zmiana własności więc to tak naprawdę przyznawanie lub odbieranie komuś praw.

W takim rozumieniu własności, własność intelektualna niczym się nie różni od własności fizycznej!

Maciek zacytował w blogu J.P.Barlow’a, który rzekł: 

„Trzeba niezłych kombinacji, aby próbować zatrzymać na własność coś, co się wciąż posiada, jak już podzieliło się tym z innymi ludźmi”

Może to brzmieć jak jakaś prosta, acz niezwykle mądra myśl, ale w rzeczywistości świadczy tylko o bardzo prymitywnym umyśle, który nie potrafi zaakceptować faktu, że relacje własności (a więc prawne) między ludźmi mogą być znacznie bardziej skomplikowane niż sprzedawanie marchewki.

Przykładowo, czy trzeba niezłych kombinacji, żeby wynająć komuś mieszkanie, a jednak zatrzymać je na własność? Przecież tak się dzieje, a jakoś nikt tego nie krytykuje tak jak praw autorskich. Rozumiem, że wynajmować mieszkań więc nie należy, bo albo się coś ma fizycznie, albo nie? To może powinniśmy mieć też zasadę, że właścicielem mieszkania jest ten, kto tam fizycznie przebywa? Właśnie sobie wyobraziłem świat oparty na takich zasadach i aż mnie zmroziło…

Niedobry przykład? Więc taki: śpiewak w operze. Wciąż posiada głos, a podzielił się nim z innymi ludźmi. No faktycznie niezłych kombinacji to wymagało, żeby zatrzymać głos na własność, nie?

Ergo, J.P.Barlow chrzani głupoty.

W rzeczywistości prawa niematerialne nie wymagają żadnych specjalnych kombinacji. Wymagają tylko jednego: zasady przestrzegania umów! Tylko tego, i niczego więcej.

Dlatego właśnie właściel praw do piosenki „American Pie” będzie miał absolutną rację, jeżeli doprowadzi do teog, że „Ballada o Podolskim” zniknie mi w sieci. Bo udostępnił swoją piosenkę na określonych zasadach, których ja zobowiązałem się przestrzegać, korzystając z niej przy układaniu swojej. A ja wierzę, że człowiek powinien przestrzegać umówi.

Przecież w końcu ktoś tą melodię wymyślił. Jest jak widać na tyle dobra, że przyciąnęła mi milion ludzi (thank you, Don McLean!). Ma więc dużą wartość. A wszystko, co ma dużą wartość będzie, czy się to komuś podoba czy nie, przedmiotem wymiany handlowej między ludźmi. Na zasadach takich, jakie obie strony między sobą ustalą. A co sobie ustalą? Wiadomo co: że piosenki wolno używać tu, nie wolno tam, wolno słuchać samemu, nie wolno z żoną, wolno albo nie wolno kopiować, i co tylko przyjdzie komu do głowy. Pierwszy właściciel decyduje, bo na początku tylko on ma możliwość dysponowania tym co stworzył.

Dlatego też nie przejmuję się ani trochę tym czy ustawa o prawach autorskich obowiązuje czy nie. Bo te prawa i tak będą. Będą tak długo, dopóki będzie wolność umów.

Jak myślicie, gdyby od dzisiaj znieść Ustawę o Prawach Autorskich z 1994 roku, to co by to zmieniło?

Absolutnie nic!

Zmieniłoby się tylko to, że każdy, komu sprzedałbym moją książkę musiałby wpierw zawrzeć ze mną explicite umowę, w której zobowiązywałby się, że nie będzie treści kopiował, sprzedawał i tak dalej, pod groźbą kary finansowej. I że, jeżeli chciałby odsprzedać komuś swój ezgemplarz, to może, pod warunkiem jednak, że ten, komu sprzedaje, też zgodzi się na warunki umowy.

Efekt byłby dokładnie ten sam, mimo, że ustawy by nie było.

I tak samo jak ja postępowałby każdy twórca, który akurat nie ma ochoty rozdawać za darmo czegoś, nad czym pracował pół roku i w co zainwestował 100 tysięcy złotych i część życia.

Możecie więc sobie znieść ustawę, szanowni przeciwnicy praw intelektualnych. Mi to zupełnie nie przeszkadza. Bo niematerialna własność, rozumiana jako prawo do dysponowania, jest naturalnym efektem wolnego rynku. I jako taka, będzie istniała tak czy inaczej, oficjalnie albo w podziemiu. Tak samo jak wolny rynek.

Ale uważam, że zdecydowanie lepiej, że takowa ustawa jest. Ustawa chroniąca prawa autorskie ma więcej plusów niż minusów. Z tego prostego powodu, że upraszcza bardzo życie twórcom, a z tego korzystają konsumenci – my wszyscy. Dzięki niej nie musimy przy każdej okazji spisywać oddzielnych umów z każdym z osobna. Dzięki niej przy słuchaniu radia nie trzeba słuchać co pół godziny, że „słuchając tej stacji, zobowiązujesz się do przestrzegania następujących zasad…” i tak dalej. Nie musimy podpisywać oddzielnej umowy idąc na koncert ani do kina.

Oczywiście mógłby ktoś powiedzieć, że większości tych umów nie dałoby się egzekwować, więc by ich nie zawierano. Zapewne tak. Ale nie ma z czego się tu cieszyć. Zniknęliby twórcy, przede wszystkim ci, którzy tworzą coś, co wymaga dużych inwestycji. Bo nikt przecież nie będzie inwestować pieniędzy w coś, co nie przyniesie pieniędzy. A nie przyniesie, jeżeli nie da się wymóc przestrzegania umów.

Co dotyczy praktycznie każdego, porządnie zrobionego filmu.

Wyobraźcie sobie teraz świat bez filmów innych niż dokumentalne, amatorskie, propagandowe oraz sponsorowane przez Unię Europejską. Podoba wam się? Mnie też nie.

Gdyby nie było czegoś takiego jak „własność materialna” (rozumiana, przypomnę jeszcze raz, jak prawo do dysponowania, a nie fakt dysponowania) nie byłoby Avatara, Titanica, Matrixa, Shreka, Toy Story, Ojca Chrzestnego, Gwiezdnych Wojen czy co tam kto jeszcze lubi.

Ale jak mówię, nie ma to wszystko znaczenia.

Bo własność niematerialna to nie coś, co się wprowadza odgórnie. To po prostu efekt wolności umów na wolnym rynku. Więc jak ktoś ma ochotę, niech sobie walczy. Do upadłego. Wiatraków dla Don Kichotów nie zabraknie.

Podziel się z głupim światem