„Co wylądowało w lesie Rendlesham?” to książka, a dokładniej e-book. Mateusz Kudrański podobnie jak ja sam napisał, sam zilustrował, sam wydał i sam sprzedaje. Sam również reklamuje i sądząc po wynikach robi to znacznie lepiej ode mnie.

Spodoba wam się pewno to, że książkę w formie e-booka Mateusz udostępnia za darmo.

To nie będzie recenzja książki. Nie mogę jej recenzować po pierwsze dlatego, że to niezdrowo jak pisarz recenzuje pisarza, zwłaszcza kiedy obaj są w podobnej sytuacji. Po drugie dlatego, że nie skończyłem książki czytać i marna szansa, że dokończę. Dlaczego? I tym za chwilę. A po trzecie i najważniejsze dlatego, że obawiam się, że zatraciłem do reszty kontakt z gustami polskich czytelników.

Bo podobnie jak nie rozumiem jak można oglądać filmy z lektorem, który swoim monotonnym głosem i uproszczonymi tekstami zagłusza właściwy film, tak samo nie rozumiem jak to możliwe, że nikogo nie razi kiedy bohater książki, sierżant, w rozdziale siódmym mówi: „prrrr, zatrzymaj swe konie„.

Ktoś powinien ufundować nagrodę w wysokości miliona złotych dla tego, kto potrafi wskazać sierżanta Wojska Polskiego, który kiedykolwiek do kogokolwiek w życiu powiedział: „prrrr, zatrzymaj swe konie”.

Jest to oczywista kalka z angielskiego: „wow, hold your horses„. I brzmi tak samo głupio jakby ktoś przetłumaczył „rzucę na to okiem” na „I will throw my eye at this„.

Bardzo mi przykro, ale ja „prrr, zatrzymaj swe konie” nie jestem w stanie czytać już dalej. Są granice.

A szkoda, bo książka się fajnie rozwija, fabuła się rozwija ładnie i co ważne: nie nudzi. No, ale ja nie mogę. Po prostu nie mogę, jak co chwilę mam dialogi tak nienaturalne, że się czuję jakbym gryzł chleb z piaskiem.

Książka jest najeżona takimi kalkami. Ale żeby się nie pastwić, bo nie o to mi chodzi, przypomnę tylko krótko, że po angielsku „what a lunatic” nie tłumaczy się „co za lunatyk”, tylko „co za pomyleniec”. Nie dlatego, że to jakaś hiperpoprawność, tylko dlatego, że „co za lunatyk” nie ma żadnego sensu.

Podobnież nie ma sensu, kiedy sierżant mówi „muszę śnić”. Nikt tak nie mówi, to brzmi jak coś pomiędzy poezją a Chińczykiem który od miesiąca mieszka pracuje w Polsce jako kucharz. Po angielsku brzmiałoby by to „I must be dreaming„, i to by było naturalne i zrozumiałe.

Tak samo powszechne i naturalne w angielskim „let me tell you„, „let me introduce” itp. nie można tłumaczyć jako „pozwól, że ci powiem”, „pozwól, że ci przedstawię”. Bo po polsku to brzmi hiper-formalnie i bardzo nienaturalnie. Jak film z lektorem przetłumaczony przez kogoś niedouczonego. Krótko mówiąc: nikt tak po polsku nie mówi. Nigdy. W żadnych okolicznościach.

To już nawet translator Google lepiej tłumaczy.

Książka jest nasączona kalkami językowymi w takim stopniu, że byłem pewny, że tekst w oryginale był po angielsku, a ja czytam polskie tłumaczenie.

Do momentu aż znalazłem to. Autor zbiera na… angielskie tłumaczenie książki!

Więc zgłupiałem. Czy to był celowy zabieg? Być może. Jeżeli tak, to bardzo udany. Mnie przekonał, że książka jest słabym tłumaczeniem z angielskiego.

Ale po co to taki zabieg robić, nie potrafię zrozumieć, bo przez cierpi na tym czytanie. Zamiast dać się wciągnąć w dobrze prowadzoną narrację, człowiek raz po raz krzywi się niemiłosiernie, bo natrafia na jakichś sierżantów, którzy mówią „prrrr, zatrzymaj swe konie” i ludzi, którzy nazywają ich lunatykami.

Ale to, co jest najciekawsze to wyłącznie pozytywne recenzje, które – całkiem słusznie – chwalą książkę za wiele rzeczy:

„To co wyróżnia Co wylądowało w lesie… to bez wątpienia świeżość, jakiej na polskim rynku wydawniczym dotąd nie było”

„Wydarzenia opisane w książce toczą się w 1981 roku, jednak niemiałam jakiegoś szczególnego wrażenia, że znajdujemy się w innym czacie niż obecny, być może dlatego, ze jeżyk jest bardzo przystępny i książkę czyta się łatwo i przyjemnie” [pisownia oryginalna]

„Sama narracja była płynna i naturalna, bohaterowie wydawali się na prawdę prawdziwi, głębsi”

Naturalna??? To naprawdę nikogo nie raziło „prrr, wstrzymaj swe konie” i dialogi kanciaste jak film z polskim lektorem?! O co tu chodzi? Czy my czytaliśmy tą samą książkę, czy może ja jestem jedynym, któremu autor za recenzję nie zapłacił?

Nie. Sądzę, że po prostu ludziom to nie przeszkadza.

Polacy są już tak przyzwyczajeni, że dostają gorszą kopię tego co ludzie na Zachodzie, że zaakceptowali to jako normę. Jak działa to zjawisko można się przekonać, kiedy człowiekowi pijącemu na codzień japcok za 8 złotych da się spróbować wina za 200 złotych. Czasem ktoś taki powie, że nie czuje żadnej różnicy, ale najczęściej skrzywi się i powie, że nie rozumie co ludzie w tym widzą.

Mateusz Kudrański to rozumie. Czy świadomie, czy nieświadomie, trafił w odpowiedni poziom. W gust społeczeństwa, które uważa, że naturalność to dialogi z „M jak Miłość”. Społeczeństwa, które zamiast „You! Donut-face!” dostaje „Ej ty! Pączko-gębo!” i uważa, że to naturalne. Mimo, że „donut-face” można w USA usłyszeć codziennie w każdym miesiącie na ulicy, a „pączko-gębo” nie usłyszysz w Polsce nigdzie przez 100 lat.

Nie pierwszy raz zauważyć muszę, że Polska to synonim tandety. Polakom nie można dawać dobrej jakości. Nie zrozumieją.

Przy czym, żeby była jasność: krytykuję tutaj społeczeństwo, nie pisarza. Dla pisarza brawa. Zrobił sam kupę roboty, zrobił ją dobrze i trafił dobrze w gusta. Ja niestety trochę gorzej.

Wnioski dla mnie są i dobre i złe:

  1. Moja „Teoria Portali” jest najwyraźniej lepsza niż myślałem. Co widzę dopiero teraz w porównaniu.
  2. Żeby dostać entuzjastyczną recenzję wystarczy paru recenzentom wysłać darmowy egzemplarz książki. Następni dostosowują się do pierwszych i piszą to samo.
  3. Kompletnie nie rozumiem polskiego czytelnika.
  4. Nie mam dla kogo pisać.

Tragedia. Nie oglądałem polskiej telewizji i czytałem książki po angielsku tak długo, aż straciłem kontakt! Oddaliłem się od matki Polski…

Z mojego oddalenia widać, że istnieje „naturalność” i „naturalność polska”, i że to są zupełnie różne rzeczy. Może cię to zaszokuje, ale prawdziwe dialogi, podsłuchane na ulicy i spisane w formie scenariusza lub książki brzmią dla Polaka… sztucznie! Jeżeli nie wierzysz – spróbuj to spisać, a potem przeczytać.

Za naturalność w Polsce uznawane jest coś co bym nazwał „telewizyjną naturalnością”. Powszechnym przekonaniem o tym co powinno być naturalne.

To jest kolejna śmierdząca rzecz, która wyrosła na tem odwiecznym polskim fundamencie życia w podwójnej rzeczywistości: w jednej prawdziwej a drugiej formalnej. W Polsce oczywiście trzymamy się tej drugiej. Co do tej pierwszej, ona jest i będzie, ale udajemy, że jej nie ma. Przed innymi i przed sobą.

I dlatego Polakom podoba się nie to, co im się podoba, ale to co im się powinno podobać.

Kto to zrozumie, kto to chce i umie wykorzystać, ten ma w Polsce wielką przyszłość.

Ale to niestety nie dla mnie.

Podziel się z głupim światem