Partia „Konfederacja” ogłosiła program wyborczy. A w nim znajdziemy radę na to jak wyciągnąć polskie szkolnictwo z ciemnej dupy.
Jak to w programach wyborczych, program składa się z 90% z haseł i z 10% z programu. Generalna koncepcja jest taka, że szkoły mają być bardziej niezależne, ale nie za bardzo. Że ma być konkurencja, ale nie za bardzo. I że ma być nadzór państwa, ale nie za duży.
Brzmi trochę jak polska konstytucja, nie? „Społeczna gospodarka rynkowa oparta na wolności działalności gospodarczej oraz współpracy partnerów społecznych” – za ch*ja Wałęsy nie zrozumiesz o co tu chodzi.
Fakt, że to i tak jest lepszy program od pozostałych partii, ale to tylko dlatego, że inne partie nie mają żadnego. Tam są tylko hasła.
Cały program Konfederacji opiera się na forsowaniu bonu oświatowego jako rozwiązaniu problemu szkół. Wierzą, że jak będzie bon to wszystko się naprawi. Tylko nie mówią jak.
Pomysł jest prosty: szkoły będą miały pieniądze za uczniów. Państwo zapłaci szkole za każdego ucznia, którego rodzice zapiszą. Co to ma dać w praktyce? A to, że pojawi się konkurencja między szkołami i szkoły będą się starać. Tak, z pozoru to wszystko brzmi dobrze. Ale jak zaczniemy rozmawiać o szczegółach, to te pomysły coraz bardziej przypominają twarze liderów partii: niedojrzałe i oderwane od rzeczywistości.
Weźmy to od strony rodziców: jaka szkoła będzie dla rodzica dobra? Co tata z mamą chcą od szkoły? Po pierwsze, żeby była blisko i przechowywała im za darmo te dzieci jak będą w pracy. A po drugie żeby dzieci dostawały piątki i zdawały egzaminy.
Więc co zmienia bon? Kompletnie nic. Bo co będzie robić nowa, kochająca bony szkoła, żeby maksymalnie dużo uczniów się do niej zapisywało? Dokładnie to samo co robi teraz. Szkoła była, jest i będzie oparta na ocenach. A system bonów nie tylko tego nie zmieni, ale jeszcze wzmocni.
W ogóle konkurowanie za pomocą bonów oświatowych z identyczną kwotą za każdego ucznia, jest już na dzień dobry kompletną fikcją. Na prawdziwym rynku usług firma konkuruje jakością i ceną. A skoro bon oświatowy za każdego ucznia płaci tyle samo, to konkurowanie ceną w ogóle odpada, bo ceny usług są stałe. No pomyśl: gdyby na rynku samochodów każdy samochód miał z góry kosztować tyle samo, to co by dała taka konkurencja?
Efekt byłby odwrotny do zamierzonego: jakość by nie rosła, tylko spadała. Bo na rynku, gdzie każda firma ma gwarancję, że konkurencja sprzedaje tą samą usługę za tą samą cenę, jest tylko jeden praktyczny sposób konkurowania z innymi: obcinanie kosztów.
Więc szkoły nie będą masowo podnosić jakości. Będą masowo obcinać koszty. Zwłaszcza, że reforma Konfederacji proponuje deregulację zawodu nauczyciela.
No to jakiej szkole w takim systemie opłaca się zatrudniać prawdziwego programistę do nauki informatyki albo mistrza olimpijskiego do nauki WF-u? A nie lepiej zatrudnić emerytów za grosze, zachować jakość minimalnie przyzwoitą? Przecież za każde dziecko system płaci tyle samo. To po kiego wała konkurować o najbogatszych i najmądrzejszych rodziców, skoro na jednego takiego super-tatę przypada 100 bieda-tatów, co chcą tylko święty spokój po pracy i żeby syn miał dobre oceny?
Więc przybędzie szkół miernych, przeciętnych, ale efektywnych kosztowo. Ubędzie szkół wybitnych, rewolucyjnych, stawiających na jakość.
W tym systemie bonowym najgorsze jest to, że nie wprowadza żadnego nowego mechanizmu pozytywnej selekcji szkół i nauczycieli. Wszystko zostaje takie jakie mamy dzisiaj. A jaka szkoła jest dziś najbardziej atrakcyjna dla typowego taty z mamą? Ta, w której dziecko ma jak najwyższe oceny, w której się jak najmniej męczy. Dziecko ma wyjść zadowolone i nieprzemęczone. Ale jednocześnie ma mieć same piątki. Taki cud Konfederacji.
Więc bon oświatowy najbardziej sprzyja szkołom, które powiedzą: „u nas twoje dziecko ma same piątki”. A jeżeli przy tym od dzieci coraz mniej się wymaga, to i rodzice się ucieszą, że dzieci takie zadowolone i zmotywowane.
Chodzi o to, że jak ktoś synka zapyta po angielsku „która godzina” to on ma powiedzieć „sorry, nie mówię po francusku, ale za to z angielskiego miałem same piątki”.
Żaden bon tu nie pomoże, bo ten cały system jest w samych fundamentach do dupy. Egzaminy państwowe wymuszają istnienie ocen. Istnienie ocen wprowadza alternatywny cel szkoły: trening umiejętnośc i gromadzenie wiedzy staje się drugorzędne, a głównym celem staje się nauka zdawania egzaminów i odnajdywanie się w strukturach władzy i hierarchii. To wszystko, w połączeniu z patologicznymi postawami i nauczycieli, i rodziców, i uczniów, tworzy ze szkoły kompletną fikcję. Taki zamknięty, czarodziejski świat z piórnikami, kredą i tablicą. Świat, w którym celem procesu jest opisanie na ocenę budowy pantofelka, z łaskawym przyzwoleniem, żeby natychmiast po zdaniu wszystko zapomnieć. Świat, który istnieje sam dla siebie w oderwaniu od realnego życia.
I może najgorsze jest to, że cały ten system jest stabilny, trwały i co pokolenie się wcmacnia. Dzieci wychowane przez system przekazują pruskie wychowanie własnym dzieciom. Nauczyciele są przetwarzani przez uniwersytety na roboty, gdzie najbardziej zasłużone dla systemu roboty zajmują rolę programistów. Te mechanizmy są w Polsce tak silne, że nawet największa w historii świata rewolucja informacyjna nie była w stanie naruszyć systemu. Polska od strony systemu edukacji zmieniła się dosłownie w skansen.
Kiedy powstała Wikipedia, polskie szkoły w dotychczasowej formie przestały mieć sens. A dziś jesteśmy nieporównywalnie dalej niż czasy Wikipedii. Dla każdego kto zna nowoczesne narzędzia do nauki, proces edukacji w państwowej szkole jest już nawet nie przestarzały – jest śmieszny.
Nikt w roku 2023 nie powinien się uczyć niczego w klasie przy tablicy odpytywany na oceny przez państwowego urzędnika. Ale dla tych co konktaktują jak wygląda rzeczywistość pozostaje ciągle otwarte pytanie: jak to zmienić?
Czy ten bon oświatowy Konfederacji wprowadza tu coś, co może przerwać ten tragiczny cykl?
Nie ma szans, nie na masową skalę. Faktem jest, że te propozycje idą w stronę odpaństwowienia szkoły. To dobrze, ale nie w tym jest sedno problemu.
Program Konfederacji ułatwia edukację domową i zachęca do szukania alternatywnych, pozasystemowych szkół. To też jest zachęcające. Ale znowu: to są tylko ułatwienia dla ludzi, którzy i tak już ten system z daleka omijają. Szukamy zmian w skali całego społeczeństwa. Takich nie ma.
Czemu oni się tak uczepili tego bona? Pewnie z tego samego powodu, dla którego się czepiają wszystkich innych populizmów: mówią to, to co ludzie chcą usłyszeć. Fajnie, gratuluję miejsc w sejmie. Tylko co nam, zwyczajnym ludziom, przyjdzie z tego, że kolejna partia nauczyła się sprawnie uprawiać pier***nie głupot? Na cholerę nam taka reforma, która się wszystkim podoba jak się o niej gada, ale do niczego się nam nie przyda, bo niczego nie zmienia poza kolejnym zamieszaniem?
Konfederacja, tak jak i wszyscy inni, koniecznie chce iść na skróty: znaleźć szybko hasełka, które ludziom się spodobają, tu i teraz. Zamiast spędzać lata, żeby cierpliwie uczyć i przekonywać do czegoś, co faktycznie da wyniki. A przydałoby się. Może by w tym czasie chociaż broda Mentzenowi urosła a z nią trochę odpowiedzialności. Liczę na odpowiedzialność, bo na trzeźwość trudno liczyć u kogoś kto zawodowo sprzedaje piwo.
Tak że mamy propozycję: pół konkurencyjności a pół państwowości. Nowy rewolucyjny system, który będzie i państwowy i rynkowy i oddolny i odgórny na raz. Brak podstawy programowej ale państwowy egzamin. Przymus szkolny ale wybór rodziców. Taka tradycyjna staropolska mieszanka, która da nam to co zawsze: fasolkę po Barejowsku.
Jeżeli ta reforma ma być takim sprytnym wstępem do prawdziwej reformy, to intencje dobre. Tylko że ja się boję, że jak ludzie zobaczą efekty i stwierdzą w końcu, że nic się nie zmieniło, poza tym, że jest teraz absurd i wszechobecna ściema i to gorsza niż kiedykolwiek, to w następnym kroku nie będą wołać „chcemy więcej”. Tylko: „komuno wróć”. Argumentując przy tym, że jak nie ma jakości to niech chociaż jest porządek.
Który to sentyment sprawnie wykorzysta zapewne niejaki Kaczyński.
To wszystko jest raczej przygnębiające i mi przypomina smutny fakt, że demokracja zawsze dryfuje w stronę rozkładu. Powszechne prawo wyborcze z natury rzeczy promuje miernoty. I żeby w tym kraju coś naprawdę zmienić to potrzeba męża stanu a nie kolejnego cwaniaka głodnego popularności i władzy. Kogoś, kto ma wizję, wolę i siłę. Taki, kto nie zrobi wszystkiego dla popularności albo poczucia władzy albo pieniędzy.
Tylko że jak już się taki ktoś trafiał, no to przeważnie niestety komunista.