Widziałem wczoraj film „Godzilla„. Ten nowy, z 2014 roku.

Rany boskie, co za kicha.

I to mimo faktu, że widziałem to w 3D.

Nie spodziewałem się rewalacji. Nie mam złudzeń co do ewolucji kina: od lat nie produkuje się filmów po to, żeby opowiadać historie, tylko po to, żeby zarabiać pieniądze. A dokładniej mówiąc: nie stracić pieniędzy. Stąd wrażenie, które wszyscy mamy, że wszystkie filmy są przedziwnie do siebie podobne. Nic dziwnego, skoro wykorzystuje się w filmach wszystko co sprawdzone i bezpieczne. Schemat nie schemat, byle nie ryzykować.

Godzilla 2014 wspięła się na szczyt wieżowca nieoryginalności i ryczy stamtąd, że wie co dla nas najlepsze. Nas, czyli widzów. Ten film naprawdę trudno odróżnić od innych filmów z gatunku „idzie potwór przez miasto i niszczy budynki”.

Jak się dziś robi takie filmy? Jak piernik: według recepty.

Zawsze na początku pokazujesz szczęśliwą rodzinę (albo kilka), co mieszka w domku z reklamy kleju do tapet. Pamiętajmy, że w tych czasach każdy film to film rodzinny, wszystko jedno czy Batman czy Rambo czy Godzilla. Rodzina jest najczęściej nudna jak flaki z olejem, bo jest idealna. Pani jest piękna i łagodna, a pan rzuca żartami. Nie zawsze to pokazuje od razu, ale my wiemy dobrze, że w gruncie rzeczy jest kochający i odpowiedzialny. Poznajemy to po tym, że jest zadbany, czysty i spędził ćwierć życia na wybielaniu zębów.

Zawsze jest też jakiś gość co wie. Podejrzewa spisek, miał wizję, kontaktowało się z nim UFO, wszystko jedno. Jakoś-tam wie, że istnieje potwór. Gość chce wszystkich o tym przekonać, ale przez pierwszą część filmu nikt mu nie wierzy. Za to w drugiej, jak już potwór się pojawi, wszyscy zmieniają zdanie i uznają go z kolei za największego eksperta od potwora na świecie.

Potem przychodzi potwór. Zawsze powolutku go pokazujemy, po kawałeczku. To ma niby budować napięcie, ale odkąd każdy kto ma dziurę w dupie i kamerę montuje film w identyczny sposób, napięcie jest żadne, bo każdy dobrze wie, że tak się właśnie będzie działo.

Zawsze w trakcie filmu główna rodzina przeżywa trudne momenty, które musimy razem z nimi śledzić, bo przecież 200-metrowy potwór niszczący wieżowce jest za mało atrakcyjny sam z siebie. Ma on sens tylko wtedy, kiedy oglądamy go oczami jakiejś idealnej rodziny. Do tego stopnia idealnej, że nawet nie zaklnie jak stoi krok od śmierci.

Zawsze a na końcu rodzina się połączy we wzruszającym uścisku przy ckliwej, głupkowatej muzyczce.

No i coś czego ja już znieść nie mogę: od jakiegoś czasu główny bohater koniecznie musi mieć problem emocjonalny. Najlepiej z dzieciństwa. Nie pożegnał się mamą, tata mu nie powiedział „jestem z ciebie dumny synu”, spierdział się na przyjęciu i ma traumę albo umarła mu wiewiórka. Albo inne duperele, z którymi przeciętna oferma życiowa z Facebooka nie radzi sobie w życiu. I chodzi teraz o to, żeby pod koniec filmu bohater poradził sobie jakoś z tym problemem: mama odwiedzi go zza grobu, dziadek go poklepie po ramieniu, okaże się, że wszyscy pierdzą albo zaginiona córka wiewiórki odnajdzie go po latach.

Tak się robi dzisiaj filmy. Jednakowo.

A co to ma wspólnego z potworem niszczącym miasto?

Gówno.

I właśnie z tym mam problem.

Serwowanie zmielonej filmowej papki mięsnej z puszki to podstawa współczesnych filmów wysokobudżetowych. Papka schematycznych bohaterów, standardowych scen, wiecznie tych samych faz fabuły. To co na pewno zadziała. A widz? Widz przychodzi nie na ucztę, tylko po swoją dawkę. Widz jest tak mało wymagający, że aż dziw bierze, że w ogóle w filmach jest jeszcze jakaś fabuła. Widza fascynuje, że się rusza. Że dużo, że głośno, że szybko.

To już nie jest kino. To McKino.

Pięć lat temu nie pamiętał jak miał na imię główny bohater pięć minut po wyjściu z kina. Dziś zapomina pięć minut po tym jak padło jego imię.

Nie pamiętam jak miał na imię główny bohater w Godzilli. Naprawdę nie było warto zapamiętywać.

Skoro w filmach wszystkie numery telefonu zaczynają się od „555” to nie prościej by było raz się umówić i dawać bohaterom to samo imię? No bo ani nie są szczególnie ważni ani się niczym od siebie nie różnią. Zupełnie jak numery telefonu. Powiedzmy: „Dżon”. A żona niech będzie: „Dżejn”. Krótko, bo widz z ADHD nie wytrzyma scen, w których trzeba wymówić za dużo sylab.

Co dobrego mogę powiedzieć o filmie? Że w ogóle jest. Jak się ktoś bardzo nudzi w kolejce po zasiłek albo jak go boli wątroba i chciałby zapomnieć o bólu to wtedy niech sobie puści. Film jest wart może z 5 złotych, więcej bym nie dał. Nie wnosi absolutnie nic nowego, gra aktorska jest nijaka, sterowanie napięciem żadne. Potwory są wielkie, wieżowce padają jak muchy, ludzie krzyczą i uciekają, bomby wybuchają, ale na dobrą sprawę oglądasz i masz to wszystko w dupie.

No może po prostu ja miałem.

A przecież tak bardzo lubiłem kiedyś filmy o potworach! W Jurassic Park przeżywałem każdą scenę z bohaterami, bo byli tacy… żywi. A tutaj Godzilla niszczy pół miasta, wojsko niszczy drugie pół, ludzie uciekają jak trzeba, a mi to jakoś wisi. Nie kibicuję nikomu. Chyba tylko meteorowi z filmu o końcu świata, że wpadł gościnnie i rozpieprzył to wszystko wprowadzając wreszcie coś nowego, ciekawego i naprawdę zaskakującego. Czuję, że ci ludzie są nieprawdziwi, że fabuła jest kolejną kopią bez pomysłu, że wszystko jest na siłę, że zmęczenie, że brak wyobraźni, że minimalizacja ryzyka niemal do zera.

Że zacytuję film „Fight Club”: copy of a copy of a copy…

Czy ten film jest zły?

Nie.

Nie da się powiedzieć, że jest zły. Jakby był „zły” to by był jakiś. Ale on nie jest zły. Jest pełen wszystkiego, ale z drugiej strony kompletnie pusty. Przelatuje przez ciebie jak trzecie piwo.

Chcesz, zobacz. Nie chcesz, nic nie stracisz. Ale niech się ręka boska broni, żeby za taką popłuczynę płacić więcej niż 5zł!

Bój się Boga, jak im dasz zarobić na takich filmach, to będą nam robić takie Godzille co roku. Wytrzymasz to? Ja nie.

Podziel się z głupim światem